Gdy próbują zyskać nowego klienta, wiele obiecują i za nic praktycznie nie każą sobie płacić. Do czasu aż klient popada w kłopoty. Wtedy okazuje się, że prowadzenie rachunku było bezpłatne, ale pod warunkiem zapewnienia stałych i określonych wpływów, za kartę kredytową też nie było opłat, ale tylko przez pierwsze dwa lata i tylko pod warunkiem, że regularnie ją spłacamy. A kredyt, cóż – nawet jedna niespłacona na czas rata jest dla niektórych banków powodem do wypowiedzenia umowy i skierowania sprawy do egzekucji. Nikt wtedy nie pyta klienta, dlaczego ma kłopoty i czemu przestał nagle spłacać raty, choć przez lata robił to regularnie i na czas.
Gdy okazuje się, że kredytobiorca nie ma szans na restrukturyzację, bo nie ma od kogo pożyczyć pieniędzy (przecież inny bank też mu ich nie da, jeśli jego własny nie chce tego zrobić), rusza bezduszna machina. Mieszkanie lub dom idą pod młotek, a kredytobiorca traci dach nad głową. Chwilę wcześniej stracił pracę – a często dzieje się to nie z jego winy. W efekcie traci wszystko.
To jednak ma się zmienić. Już niedługo bank zanim postanowi pozbawić kredytobiorcę dachu nad głową, poszuka innych rozwiązań pozwalających na spłatę długu. Zaangażuje np. firmę, która pomoże klientowi znaleźć pracę, by mógł dalej zarabiać i spłacać to, co pożyczył od banku. Najważniejsze jednak: nie straci mieszkania, które spłaca już np. od 18 lat i za dwa lata mógłby zapomnieć o długu.
Ktoś powie, że firmy pomagające znaleźć pracę nie zrobią tego za darmo. I będzie miał rację. Ale firmy windykacyjne, które kupują takie długi i je windykują, też na tym zarabiają. Ich zyski są kolosalne. Banki również nie czują się pokrzywdzone.
Nie bronię dłużników. Uważam jednak, że zbyt łatwo ucina się im ręce – zwłaszcza gdy można na tym zarobić. Tyle że nie będzie już mógł pracować. Może więc, dla odmiany, dobrze, że ktoś chce rękę podawać – nawet jeśli zrobi to za pieniądze.