W 2015 r. ustawodawca dał drugą szansę tej instytucji i złagodził wymogi. Generalnie sądy rejonowe nie zgadzały się na upadłość tylko wtedy, gdy dłużnik zaciągał zobowiązania, choć wiedział, że ich nie spłaci. Jeśli nie dopatrzono się rażącego niedbalstwa w zarządzeniu finansami, dawano zielone światło. Dzięki temu liczba osób decydujących się na ten niełatwy krok – wyczyszczenie kartoteki wiąże się z licytacją majątku – zaczęła rosnąć ekspresowo. W ciągu dwóch i pół roku upadłość ogłosiło już 9300 osób (wzrost o 15 tys. proc.!). Pojawiły się blogi o upadłości i kancelarie prawne specjalizujące się w przygotowaniu wniosków, którymi zostały zasypane sądy. Upadłość ożyła.
Ministerstwo Sprawiedliwości uznało jednak, że niewystarczająco. I szykuje przepisy, dzięki którym przyczynienie się do niewypłacalności nie zamknie drogi do oddłużenia. Tym samym podzieli dłużników na rozsądnych i nieroztropnych. Tym pierwszym długi znikną po trzech latach, a tym drugim – po siedmiu. Jedni i drudzy jednak dostaną rozgrzeszenie.
Banki ostrzegają, że to zachęta do nieodpowiedzialnego zaciągania zobowiązań. I poniekąd mają rację. Tyle że banki powinny same sobie poradzić z wpadającymi w spiralę zadłużenia – mogą dokładniej badać zdolność kredytową klientów. Bardziej martwi mnie, kto pomoże sądom. Polacy z pewnością skorzystają z nowych możliwości, zwłaszcza że dostaną jeszcze pomoc prawną. Ułatwienia są też szykowane dla prowadzących działalność gospodarczą. Tymczasem ministerstwo na razie milczy o dodatkowych rękach do pracy. Jeśli jednak chce ułatwić życie nieroztropnym, musi też pomyśleć o tym, kto zajmie się ich sprawami w i tak już przeciążonych sądach. Inaczej trzecia szansa dla upadłości okaże się porażką. ©?