Przypadek Ramana Pratasiewicza wzbudził w Polsce wyjątkowe emocje, gdy do wywiadu z nim w państwowej telewizji białoruskiej odniosła się Agnieszka Romaszewska, redaktor naczelna Biełsatu. Napisała: „Protasiewicza najwyraźniej rozdeptali... Część życia złamali mu łukaszyści, drugą złamał sam. Białorusini przechodzą przyspieszoną szkołę odwagi, tchórzostwa, poświęcenia, egoizmu, solidarności, buntu, zdrady".
Teraz reżim posunął się o kolejny krok i Pratasiewicza pokazał na konferencji prasowej, gdzie ten aktywnie tegoż reżimu bronił oraz zapewniał, że jest gotów ponieść karę za swoje „przestępstwa". Trudno mieć wątpliwości, że opozycjonistę skutecznie złamano i że odgrywa teraz napisaną dla niego rolę. Zapewne oczekiwanie reżimu nie jest nawet takie, że ktoś w jego słowa uwierzy, ale raczej, że jego postawa zniszczy wiarę opozycji w samą siebie. Co w dużej mierze może się udać.
Możemy jedynie domniemywać, po jakie środki sięgnięto, żeby Pratasiewicza zgnieść. To była zapewne przemoc fizyczna, ale też bardzo możliwe, że szantaż losem najbliższych, w tym jego narzeczonej. W istocie jednak dyskusja o jego postawie to dyskusja o potrzebie heroizmu. Tego od nikogo wymagać nie sposób, ale też trudno nie zauważyć, że dotychczasowa rola Pratasiewicza w opozycji jest w uderzającym kontraście z jego postawą po zatrzymaniu. Spór o nią w polskich warunkach odbija echo nie tak znów dawnych kłótni o postawę opozycjonistów w PRL. Tam po jednej stronie pojawia się symbolicznie postać Lesława Maleszki, a po drugiej choćby bp. Antoniego Baraniaka, zatrzymanego w 1953 r., torturowanego i dręczonego na wszelkie możliwe sposoby przez funkcjonariuszy UB przez trzy lata (zrywanie paznokci, obnażanie, trzymanie w celi pełnej wody z fekaliami). Bp Baraniak nie dał się złamać – nie zeznał przeciwko aresztowanemu w tym samym momencie prymasowi Wyszyńskiemu.
Obrońcy Pratasiewicza uznają, że załamanie się pod naciskiem nie jest niczym nagannym, druga strona ma zaś przed oczami realne przykłady bohaterstwa, a więc uważa, że Pratasiewicz do swojej roli zwyczajnie nie dorósł. Prawda, jak wiadomo, leży tam, gdzie leży, lecz w tym przypadku leży akurat pośrodku. I w PRL zdarzało się, że ludzie załamywali się, szantażowani losem bliskich czy poddani torturom. Jeśli później starali się zapobiec szkodom, jakie mogli wyrządzić, nikt do nich nie miał pretensji. Lecz byli i tacy, którzy znosili groźby, naciski, bicie, prześladowanie i złamać się nie dawali. Zatem z jednej strony trudno Pratasiewicza w czambuł potępić, ale też trudno nie uznać, że w godzinie próby zawiódł. To tylko stwierdzenie faktu.
Patrząc na spuchniętą twarz Białorusina, nie mogę jednak uciec od porównania z innym opozycjonistą z tej samej strony świata, ale z reżimu nawet bardziej morderczego. Aleksiej Nawalny cudem umknął skrytobójczej śmierci, po czym – zamiast bezpiecznie pozostać na Zachodzie – wrócił do Rosji, gdzie został uwięziony, całkiem świadomie ryzykując życie. Dla Nawalnego mam w związku z tym szacunek. Dla Pratasiewicza – litość. Tylko litość.