Swoim exposé Radosław Sikorski postanowił zasygnalizować nowe otwarcie w polskiej polityce zagranicznej. Mówienie o przełomie to przesada, ale różnice w stosunku do poprzedników widać od razu. Teraz ma być więcej pragmatyzmu, umiarkowania, a mniej szarżowania, potrząsania szabelką i walki z wiatrakami.
Sikorski piętnował dogmatyzm, upodobanie do rozpamiętywania krzywd, nieufność. Przypomniał, że poprzedni rząd nazywał wszystkich, którzy mieli inne zdanie, zdrajcami. Musiało to być przykre dla słuchającej go Anny Fotygi, ale była pani minister zasłużyła na tę gorzką pigułkę.Bo polityka zagraniczna pod jej kierownictwem momentami odznaczała się skrajnym dyletanctwem, a dla naszych partnerów bywała całkowicie niezrozumiała. Obrazu dopełniał paraliż nieoficjalnych kanałów współpracy i przepływu informacji. To wszystko Sikorski musi dziś naprawiać.
Rząd Kaczyńskiego chwalił się, że była to polityka „twarda”. Niestety, owa „twardość” często była sztuką dla sztuki, gdyż za formą nie szedł żaden strategiczny zamiar ani nawet przemyślana taktyka. Można założyć, że była to gra na użytek krajowego wyborcy, tyle że w sferze dyplomacji przynosząca nam spore szkody.
Pod tym względem zmianę podejścia i stylu, jaką zasygnalizował Sikorski, można potraktować z ulgą. Każdy realista z satysfakcją przyjmie deklarację o zerwaniu z polityką „chwalebnych porażek”. Szkoda tylko, że przytyki szefa MSZ wobec poprzedników, którym zarzucał toporność, chwilami same były toporne i brzmiały jak mowa o wyższości Donalda Tuska nad Jarosławem Kaczyńskim.
Sikorski zdobył się – i za to należy mu się plus – na odejście od tradycyjnej, nudnej i mało przejrzystej formy exposé zbudowanego wokół geograficznych regionów. Wybił priorytety i na nich oparł swoje przemówienie. Jest w nim kilka punktów, za które ministra wypada pochwalić.