Zapowiadana przez MEN reforma edukacji najmłodszych dzieci może być prezentem dla sektora prywatnego. Niedobór miejsc w publicznych przedszkolach i nieprzygotowanie szkół na przyjęcie maluchów zrekompensują szkoły i przedszkola prywatne, do których zakładania bardzo zachęca MEN.
[srodtytul]Naturalny popyt[/srodtytul]
Stan przygotowania publicznych szkół na przyjęcie sześciolatków powszechnie krytykują najbardziej zainteresowani – rodzice. To głównie stąd, a nie ze sprzeciwu wobec samej idei przyspieszenia edukacji, bierze się opór rodziców, którzy nie wyobrażają sobie swoich małych dzieci w szkołach, jakie znają. Wielu z nich przyznaje, że rozważa zmianę szkoły na prywatną, która ich zdaniem uchroni dzieci przed efektami wdrożenia reformy w nieprzygotowanych do tego placówkach. Można więc powiedzieć, że forsując szybkie posłanie sześciolatków do pierwszej klasy, rząd staje po stronie prywatnej edukacji.
Minister edukacji narodowej Katarzyna Hall nie kryje swych związków z niepubliczną oświatą. Przez wiele lat współtworzyła Gdańską Fundację Oświatową, która w Trójmieście prowadzi sieć prywatnych szkół: podstawówki, gimnazja i licea. Rok nauki w takiej szkole kosztuje przynajmniej 8200 złotych, licząc czesne i wpisowe. Mimo to chętnych nie brakuje, bo szkoły GFO cieszą się zasłużoną dobrą renomą, a ich oferta jest dużo bogatsza niż szkół publicznych. Przedstawiciele GFO są gorącymi zwolennikami przyśpieszenia o rok edukacyjnego startu dzieci, na którym tak bardzo zależy też ministerstwu.
MEN przyznaje zresztą, że daje prywatnym szkołom i przedszkolom znaczący impuls do rozwoju. Jego skalę najlepiej pokazują dane: według ministerstwa żadnego przedszkola nie ma co piąta polska gmina (wg ZNP takich gmin jest około 800). Problemy z umieszczeniem dziecka w przedszkolu są nawet w dużych miastach. Jest więc naturalny popyt, dodatkowo wzmacniany przez zapowiedź wprowadzenia obowiązku przedszkolnego dla wszystkich pięciolatków.