Neofici konformizmu

Byli pampersi z „Dziennika” stwierdzili, że lewica i prawica to już dziś pojęcia nic nieznaczące, a ideologie są głupie. W praktyce oznacza to zblatowanie się z partią władzy, otwartą na każdego, od Cimoszewicza po Krzaklewskiego – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 14.04.2009 13:03 Publikacja: 13.04.2009 16:40

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Od kilku miesięcy „Dziennik” promuje w swych weekendowych wydaniach kolejnych „skruszonych” prawicowców, tłumaczących się z błędu zaangażowania przed laty po niewłaściwej stronie politycznego sporu. Wyznaniom zawartym w wywiadach towarzyszą rozliczeniowe teksty redaktora naczelnego Roberta Krasowskiego, swego czasu sympatyzującego ze środowiskiem pampersów, oraz Cezarego Michalskiego, uważanego niegdyś za ideologa tego środowiska.

"Krasowski i Michalski, tocząc prywatną wojnę z „prawicową hipokryzją”, nie wystawiają głowy ponad personalia i, zdaje się, jakieś osobiste zaszłości"

We wspomnianych wywiadach – zwłaszcza z Rafałem Matyją i Wiesławem Walendziakiem – uwagę zwracają pytania dłuższe od odpowiedzi, swego rodzaju autorskie tyrady Michalskiego, gdzie indagowany potwierdza jedynie, a w najlepszym razie komentuje podsuwane mu tezy. Tezy zaś oscylują generalnie wokół na różne sposoby formułowanego stwierdzenia, że młodzi prawicowcy poprzedniej dekady nie byli żadnymi prawicowcami.

Jedynie drażnili się za pomocą prawicowej retoryki z dominującą wówczas i niedopuszczającą ich do debaty publicznej michnikowszczyzną. Potem albo nachapali się u władzy, zdradzając i kompromitując deklarowane ideały, albo z oślim uporem trzymają się ich nadal, co czyni z nich dinozaury i dowodzi kompletnego rozbratu z nowoczesnością. Ta druga postawa zresztą autorów „Dziennika” mierzi w znacznie większym stopniu.

[srodtytul]Potrzeba rozliczeń[/srodtytul]

Osobnym, ale w jakiś sposób równoległym zjawiskiem są publiczne wypowiedzi byłych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, potwierdzające oskarżenia, które stawiano mu w liberalnych mediach w czasie sprawowania władzy, tudzież demaskujące słabości jego rządów. Tu do pewnego momentu aktywny był Kazimierz Marcinkiewicz, przede wszystkim zaś Ludwik Dorn. Jego diagnozom wtórował niedawno, znacznie zaostrzając retorykę, w zamieszczonym w „Rzeczpospolitej” („Sowietyzacja polskiej polityki”, 1 kwietnia 2009 roku) tekście Piotr Piętak.

Trudno negować potrzebę takich rozliczeń. Zarówno rządy AWS, jak i Prawa i Sprawiedliwości nie przyniosły oczekiwanych przez prawicowy elektorat zmian. Co gorsza, jakość ich okazała się stosunkowo niewysoka – wysoka była za to cena współpracy PiS z Samoobroną i LPR, czyli przesunięcie ku radykalizmowi i utrata szansy na pozyskanie dla IV RP większości Polaków. Nie tylko nie naprawiono Rzeczypospolitej, ale sama potrzeba jej naprawy i wiarygodność postulujących ją zostały zdezawuowane.

Nie widać dziś perspektywy powrotu prawicy do władzy ani wyrwania się przez Polskę z ogólnej niemożności i z modelu rządów „transakcyjnych”. To określenie Jarosława Kaczyńskiego uważam bowiem za celnie opisujące politykę Tuska, z tą poprawką, że rozumiem je nie tyle jako sugestię powszechnego łapownictwa, ile zwrócenie uwagi na fakt, iż rząd PO – PSL dobrowolnie ograniczył swą rolę jedynie do wyważania wzajemnych wpływów rozmaitych sitw, lobby, grup interesu i środowisk, i w istocie jego władza jest równie iluzoryczna jak władza kolejnych synów Krzywoustego w czasach rozbicia dzielnicowego.

Słowem, jest się nad czym zastanawiać i z czym rozliczać. Tylko że serial „Dziennika” i oskarżenia odtrąconych przez Kaczyńskiego pisowców nie zasługują na miano poważnych, a tym bardziej sensownych analiz prawicowego upadku.

[srodtytul]Himalaje intelektu[/srodtytul]

Przykro to pisać, ale stosunkowo krótki artykuł Jacka Żakowskiego „Coś pękło, coś się skończyło”, opublikowany przed ponad piętnastu laty w „Gazecie Wyborczej”, to w porównaniu z tasiemcowymi demaskacjami Michalskiego i Krasowskiego istne Himalaje intelektu. Przypomnę, że w owym tekście były rzecznik prasowy OKP opisał, jak ludzie z komitetów obywatelskich „Solidarności”, wcześniej bezinteresowni, prawi i odporni na pokusy Peerelu, w ciągu kilku lat uplątali się w działania może i niełamiące prawa, ale na pewno nielicujące z etosem.

Przy całej swej politycznej zajadłości, każącej mu obciążać winą za demoralizację obozu postsolidarnościowego wyłącznie przywódców PC i ZChN, nie poprzestawał Żakowski na wyjaśnieniu, że to źli ludzie w tych komitetach byli. Można było znaleźć w jego rozważaniach spostrzeżenie, iż system ma moc korumpowania ludzi wrzuconych w jego tryby.

Można było nawet, zapewne wbrew intencjom autora, znaleźć ostrzeżenie, iż rezygnując z generalnej reformy odziedziczonych po Peerelu struktur państwowej biurokracji, ograniczając się tylko do rozsiania po nich tu i ówdzie ludzi spoza pezetpeerowskiej nomenklatury, III RP gotuje sobie nieuchronną klęskę.

W demaskacjach Michalskiego i Krasowskiego w ogóle nie istnieje kwestia zasadnicza – ustrojowych realiów Polski, państwa zarazem rozdętego i słabego, w którym konstytucyjne mechanizmy rządzenia wnikają głęboko w życie gospodarcze i redystrybucję dochodów, ale są mniej efektywne od mechanizmów nieformalnych, a polityczną wolę zmian wytłumia pajęczyna niejasnych procedur, sprzecznych przepisów i zazdrośnie strzeżonych grupowych przywilejów.

A przecież, jeśli konstatacja: „wielu prawicowców szybko zaczęło robić to samo co postkomuniści i udecja”, jest prawdziwa, to powinna ona stanowić dopiero punkt wyjścia dla publicysty, a nie wyczerpywać jego bystrość. Bo nie sposób nie zadać tu pytania o sens walki z patologicznym systemem metodami właściwymi dla tegoż systemu.

[srodtytul]Osobiste zaszłości[/srodtytul]

Rządy zarówno AWS, jak i PiS są przykładem, jak niebezpieczne jest przekonanie, iż cel uświęca środki. Charakterystyczna była odpowiedź prezesa PiS (wówczas jeszcze PC) na pytanie, jak mógł wykorzystywać przy budowaniu finansowego zaplecza dla partii te same metody uwłaszczania się na państwowym mieniu, które krytykował. Przypomnę, że Jarosław Kaczyński odpowiedział wówczas, iż bez Fundacji Prasowej „Solidarności” i „Telegrafu” mógłby tylko „stać na rogu z tubą”. Jest to odpowiedź równie nieodparta, jak nie do przyjęcia.

Bez pieniędzy o władzy nie ma co marzyć, bez władzy nie ma co marzyć o dokonaniu zmian, a pieniądze można zdobyć tylko w taki sam sposób, w jaki zdobyli je przeciwnicy; lecz robiąc to samo, co robią oni, nie można uniknąć tej samej demoralizacji, jaka ich cechuje. Czyli: albo wchodzimy w patologie, albo odpadamy bezsilnie.

Jest to dylemat, którego polityka w postkomunizmie nie potrafi rozwiązać od lat – nie tylko polityka prawicowa, bo grzęzną w nim też próby stworzenia „nieumoczonej” lewicy, takie jak Unia Pracy Ryszarda Bugaja.

Publicyści „Dziennika” zdają się o tym w ogóle nie wiedzieć. Tocząc jakąś prywatną wojnę z „prawicową hipokryzją”, nie wystawiają głowy ponad personalia i, zdaje się, jakieś osobiste zaszłości. Spór, w którym brali udział, jawi się jako towarzyska awantura pomiędzy grupkami publicystów, niezakorzeniona w jakikolwiek sposób w rzeczywistości lat 90.

Tak jakby wszelkie patologie III RP były tylko gazetowymi konstruktami. Jakby złudzeniem było to wszystko, co na chwilę wypłynęło na wierzch podczas „odwilży” po aferze Rywina. Jakby to powszechne oczekiwanie zmiany, które zmiotło ze sceny politycznej SLD i oddało go w pewnym momencie partiom w ten czy inny sposób kontestującym ład Okrągłego Stołu, wynikało li tylko z przejęcia się przez naród publicystyką „Frondy”.

W infantylnym opisie Michalskiego i Krasowskiego fakt, że SLD zostało zmarginalizowane, zdaje się dowodzić, że nigdy go nie było, że nie było uwłaszczenia nomenklatury, zawłaszczenia mediów i dyskursu publicznego, policyjnych nacisków na właścicieli „Rzeczpospolitej” i zatrzymywania im paszportów, skorelowanych z sankcjonującym je kłamliwym atakiem na łamach „Wyborczej” ani nacisków na inne prywatne media; a fakt, że Michnik nie rządzi w Polsce wszystkim, zdaje się dowodzić, że nigdy nie miał wpływu na nic.

Zamiast rzeczywistości jest tu tylko gorliwe pastwienie się nad prawicowymi hasłami – na przykład hasłem „rodziny na swoim”, które miało jakoby dostarczać samousprawiedliwienia dokonujących finansowych nadużyć pampersom. Czy gdyby zamiast tego otwarcie głosili urbanowy panświnizm i doili budżet nie po to, by utrzymywać wielodzietne rodziny, tylko żeby pić i chodzić na dziwki, zasługiwaliby na rozgrzeszenie? W oczach „Dziennika” chyba tak.

[srodtytul]Lepszy Kaczyński[/srodtytul]

Mądrzejsze jest bez wątpienia punktowanie rządów PiS przez Ludwika Dorna. Znajduję u niego sporo tez, które formułowałem przed rokiem 2007. Pisałem wtedy między innymi, iż działania Kaczyńskiego, w których chciano dopatrywać się jakichś niezwykle przemyślnych kalkulacji, wyglądają na rozpaczliwe próby przedłużenia swych rządów – za każdą cenę, do momentu, aż zostaną znalezione przekonujące dowody istnienia układu, których przedstawienie wstrząśnie społeczeństwem i raz na zawsze zmiecie ze sceny politycznej zarówno rywali, jak i niewygodnych sojuszników.

Tak typowe dla Kaczyńskiego (i tak irytujące) „gdybyście wiedzieli to, co ja wiem” nie jest, jak myślę, nieszczere – to właśnie umiejętne podsuwanie szefowi dowodów, że „układ mamy już prawie na widelcu, tylko proszę nam zaufać i dać jeszcze to i tamto”, było źródłem sukcesu ludzi typu Kaczmarka czy Kornatowskiego i zwycięstwa ich koterii nad Dornem i jego ludźmi.

Ale to nie zmienia faktu, że zanim Dorn poniósł w starciu z nimi klęskę, która oznaczała między innymi koniec rządowej misji Piotra Piętaka, ani jeden, ani drugi nie zajmował się budową szerokiej, społecznie zakorzenionej, masowej formacji prawicowej. Przeciwnie – Dorn był prawą ręką Kaczyńskiego w walce o eliminację rywali do prawicowego elektoratu.

To on przecież napisał ustawę, która „zabetonowała” scenę polityczną – a już po ostatnich wyborach namawiał Kaczyńskiego na podjęcie z PO wspólnej gry, mającej ostatecznie wyrugować PSL i SLD i na wiele lat utworzyć polityczny duopol „Kaczora Donalda”. Po ludzku współczuję, że padł ofiarą bardzo nikczemnego „alimentowego” ataku byłego szefa, ale nie przypominam sobie, by protestował, gdy Kaczyński w podobny sposób (za pomocą pozapolitycznych argumentów) gnoił Andrzeja Anusza.

Dorn, powtórzę, punktuje celnie, wiele zresztą o błędach Kaczyńskiego wie jako współsprawca. Ale i z jego punktowania nie wynika nic ponad stwierdzenie, że Kaczyński powinien być lepszy albo że powinien być lepszy Kaczyński (bez wskazania jednak, gdzie i jak go szukać). To diagnoza na tyle jałowa, że po jej wypowiedzeniu można już tylko zaostrzać retorykę, i to czyni Piotr Piętak, ścigając się z Tomaszem Wołkiem czy Waldemarem Kuczyńskim w szukaniu powierzchownych podobieństw tego czy innego zdania Jarosława Kaczyńskiego do przemówień Stalina.

Równie sensownie można by rozpisywać się o podobieństwie Tuska do Hitlera na okoliczność budowy szkolnych boisk (dbałość o tężyznę fizyczną młodzieży była oczkiem w głowie nazistów) albo obietnicy budowy autostrad. Można mieć różne zastrzeżenia do agresywności Kaczyńskiego, która była zresztą jego świadomym wyborem – ale twierdzić, że to on dopiero zdeprawował polską debatę publiczną, może tylko ktoś, kto wczoraj spadł z księżyca. W innym wypadku nie mógłby nie słyszeć o „wojnie na górze”, tygodniku „Nie” i kampaniach salonu przeciwko „państwu wyznaniowemu” czy „zagrożeniom dla demokracji”.

[srodtytul]Wybuchy radykalizmu[/srodtytul]

Utrzymane na tym poziomie „analizy” sprawiają raczej wrażenie motywowanych dość niskimi pobudkami doraźnych pyskówek – zemsty na polityku, który zamiast nas awansować, odtrącił na rzecz konkurencyjnej koterii i chęci wkupienia się w łaski zwycięskiej „watahy”. To podejrzenie nachodzi mnie zwłaszcza przy lekturze tekstów Krasowskiego i Michalskiego, zwłaszcza że ich publicystyczne życiorysy znaczone są ciągłymi wybuchami neofickiego radykalizmu; to lewacko-anarchistycznego, to znowu przykościółkowego.

Tym razem jednak byli pampersi nawrócili się nie tyle na nową ideologię (drugie tyle miejsca zajmują w „Europie” wywody o „skończeniu się” lewicy), ile na głoszoną przez michnikowszczyznę dwadzieścia lat temu „śmierć polityki”. Lewica i prawica to już dziś pojęcia nic nieznaczące, ideologie są głupie, sposób rozwiązania wszelkich problemów powszechnie znany, więc liczy się tylko „pragmatyzm” rozumiany jako gotowość współpracy w dziele „reform”.

Z tą jedną różnicą, że za Mazowieckiego i Balcerowicza łatwiej było głosić tę pochwałę technokratyzmu. Dziś w praktyce oznacza ona tylko chęć zblatowania się ze skazaną na długoletnie rządy partią władzy, otwartą na każdego, od Cimoszewicza po Krzaklewskiego, byle tylko trzymał sztamę z jej szefami.

Od kilku miesięcy „Dziennik” promuje w swych weekendowych wydaniach kolejnych „skruszonych” prawicowców, tłumaczących się z błędu zaangażowania przed laty po niewłaściwej stronie politycznego sporu. Wyznaniom zawartym w wywiadach towarzyszą rozliczeniowe teksty redaktora naczelnego Roberta Krasowskiego, swego czasu sympatyzującego ze środowiskiem pampersów, oraz Cezarego Michalskiego, uważanego niegdyś za ideologa tego środowiska.

"Krasowski i Michalski, tocząc prywatną wojnę z „prawicową hipokryzją”, nie wystawiają głowy ponad personalia i, zdaje się, jakieś osobiste zaszłości"

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?