Wychodząc ze swego domu w Sulejówku 12 maja 1926 roku o siódmej rano Józef Piłsudski powiedział żonie, że wróci o zwykłej porze na obiad. Nie ma najmniejszego powodu przypuszczać, by ją oszukiwał. Piłsudski po prostu nie zamierzał tego dnia dokonywać zamachu stanu. Zamierzał wziąć udział w zbrojnej demonstracji, urządzonej przez wiernych mu oficerów, spotkać się z prezydentem i wymusić na nim dymisję rządu, po to, by stworzyć precedens i umocnić swoją pozycję na przyszłość. A potem, z poczuciem, że zrobił coś potrzebnego ojczyźnie, wrócić do domu i zasiąść z rodziną do stołu.
Być może tak by było, gdyby nie fakt, że prezydenta nie było tego dnia w Warszawie (jego wyjazd nie był zresztą tajemnicą - przegapienie go przez spiskowców wiele mówi o ich talentach), a lekceważeni przez piłsudczyków zwierzchnicy państwa i sił zbrojnych zachowali się nadspodziewanie stanowczo.
Zbuntowani pułkownicy nagle zorientowali się, że mogą ponieść konsekwencje niesubordynacji, Piłsudski, wiedziony osobista lojalnością, nie mógł ich pozostawić własnemu losowi - padły strzały, a potem już poszło samo. Po burzliwych, choć krótkich walkach okazało się, że nikt nie jest zdeterminowany bronić dotychczasowego porządku, który od dawna już nie był żadnym porządkiem, tylko irytującym wszystkich bałaganem. Nawet sami przedstawiciele legalnej władzy nie za bardzo byli przekonani do walki w swej obronie, i w końcu wszyscy prawie zgodzili się, że przekazanie władzy Piłsudskiemu nie jest pomysłem złym.
Z tej zgody wyłamał się tylko on sam; władzy nie przyjął, ale też nie do końca, wybierając dla siebie rolę szarej eminencji, formalnie generalnego inspektora sił zbrojnych, faktycznie dobrego dziadka Rzeczpospolitej, który niby to nie trudzi się bieżącym rządzeniem, ale gdy uzna, że coś jest nie tak, może każdego z rządzących wezwać do siebie, udzielić mu reprymendy i wymienić na kogoś innego. Nie dyktatora, ale, jak to szybko ochrzczono, dyktatusia.
Gdyby nie krew kilkuset żołnierzy i cywili, trudno byłoby kres naszej króciutkiej międzywojennej demokracji nazwać inaczej niż operetkowym. Z jednej strony demokracja, której większość nie chce bronić, z drugiej dyktator, który bynajmniej nie marzy o władzy i nie upaja się jej sprawowaniem. Trudno znaleźć w dziejach świata przykład podobny.