Przełomowa wizyta kanclerza Niemiec Helmutha Kohla w Polsce zaczęła się tak, jak przewidywał protokół. Oficjalne spotkania, toasty. Ale trwało to tylko kilka godzin.
Wkrótce potem okazało się, jak wielki jest ten przełom i to nie tylko w stosunkach polsko-niemieckich. Wieczorem 9 listopada 1989 r. Kohl po zaledwie kilkugodzinnym pobycie w Warszawie dowiedział się, że mur berliński padnie dosłownie za moment. Przeprosił ówczesnego premiera Tadeusza Mazowieckiego i wsiadł w samolot Luftwaffe, który go przywiózł do Polski i poleciał do Berlina.
Na zaimprowizowanej konferencji prasowej w warszawskim Marriotcie zdążył tylko powiedzieć: – Teraz wydarzenia są całkowicie nie do przewidzenia. Muszę pozostawić całkowicie otwartą kwestię, jak długo mogę kontynuować swoją wizytę. To historyczna godzina dla Niemiec, wielkie wyzwanie dla RFN i stwarza nam wiele problemów. Obiecuję, że wrócę – dodał. I już go nie było. Do Berlina zdążył. Jeszcze tylko zadzwonił do Margaret Thatcher, George'a Busha, Felipe Gonzaleza, Francoisa Mitterranda i Michaiła Gorbaczowa.
[srodtytul]Obsługa z łapanki[/srodtytul]
Naczelnym „Rzeczpospolitej” był już Dariusz Fikus. Po zmianach w dziale zagranicznym zostaliśmy w nim we dwójkę: Ryszard Malik – specjalista od Afryki i Bliskiego Wschodu i ja – śledząca niecne postępki nikaraguańskich contras i z poświęceniem uganiająca się za mudżahedinami na granicy afgańsko-pakistańskiej. Naturalnie p.o. szefa, zanim pojawiła się specjalistka od spraw m.in. niemieckich Kasia Kołodziejczyk, został Malik. Zdecydował, że mam obsłużyć pobyt Kohla w Polsce.