Europa dobrze wybrała

W gąszczu rezolucji i artykułów o flagach, hymnach oraz zawartości wody w wodzie pitnej gdzieś zatracił nam się sens integracji – pisze Tomasz Wróblewski

Aktualizacja: 23.11.2009 01:30 Publikacja: 22.11.2009 19:57

Tomasz Wróblewski

Tomasz Wróblewski

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Wydziwianie nad charyzmą i urodą lady Catherine Ashton czy pierwszego prezydenta Rady Europy Hermana Van Rompuy przypomina rosyjski dowcip. Żona zdradzana z baletnicą idzie do teatru zobaczyć występ kochanki. Tancerka pojawia się dopiero w drugim akcie. Żona oddycha z ulgą: "nasza najzgrabniejsza".

Poszukiwanie blasku Karola Wielkiego, Metternicha, Talleyranda czy Bonapartego w tym naszym euro-super-duo mija się z istotą traktatu lizbońskiego. Dokument ewoluował i dojrzewał, opierał się kolejnym próbom przeistoczenia Unii w scentralizowane mocarstwo, a z nim rola prezydenta Rady Europy i najwyższego zwierzchnika ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Nie przypadkiem lady Ashton nie jest ministrem spraw zagranicznych, a Van Rompuy prezydentem całej Unii. I dziękujmy, że są tak mało wystawowi.

[srodtytul]12 miesięcy skreślania[/srodtytul]

Idea dokumentu wiążącego wszystkie narody pojawiła się na szczycie w Laeken pod Brukselą w deklaracji przyszłości Europy z 2001 roku. Unijne procedury miały stać się bardziej demokratyczne, przejrzystsze i efektywniejsze. Miały uprościć system podejmowania decyzji i ograniczyć biurokrację. Projekt niby prosty, a mimo to euroelity zdołały go przywłaszczyć i przepoczwarzyć.

Valery Giscard d'Estaing, tłumacząc jak Lenin, że dyktatura mas to wyższa forma demokracji, przekonywał, że scentralizowane monstrum konstytucyjne będzie najbliższe duchowi wolności i poszanowania europejskiej różnorodności. Traktat konstytucyjny padł w dwóch pierwszych referendach. Francuzi i Holendrzy odrzucili potworka i natychmiast rozpoczęto przeróbki. Nowy projekt miał uwzględnić obawy przed nadmierną centralizacją, biurokratyzacją i socjałem.

[wyimek]Unia Europejska ma odwieczny kompleks Stanów Zjednoczonych. Przywódcy Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec z wciąż niezaspokojonymi ambicjami i wysoką samooceną chcą odgrywać większą rolę, być drugą Ameryką. [/wyimek]

Za każdym razem, gdy nowy dokument zbytnio oddalał się od wersji Giscarda d'Estainga, eurobiurokraci w Komisji Europejskiej dopisywali swoje. Kiedy wyleciał urząd ministra spraw zagranicznych, pojawiał się wysoki reprezentant Unii do spraw zagranicznych i bezpieczeństwa. Kiedy znikały zapisy o państwowości i unijnym obywatelstwie, pojawiał się hymn unijny. Kiedy Brytyjczycy do zapisu o wolnym handlu dopisali "wolny i niczym nieskrępowany", Francuzi chcieli dopisać "uwzględniający sytuację wewnętrzną". Ostatecznie został tylko wolny, ale niczym nieosłoniony.

I tak 12 miesięcy skreślania, targowania się z Polakami, Brytyjczykami, Irlandczykami, Duńczykami i Czechami dało dokument. Mętny i pełen sprzeczności, ale dla wszystkich akceptowalny. Nie doskonały, ale taki, pod którym dobrowolnie mogło się podpisać 27 państw. Niewiele mieliśmy takich dokumentów w historii Europy. Może właśnie dlatego, że zawsze znalazł się ktoś, kto lepiej wiedział, czego inni potrzebują i co będzie dobre dla Czechów, Polaków czy Słoweńców.

[srodtytul]Po co te urzędy[/srodtytul]

Urząd prezydenta Rady Europy został zapisany w tej samej stylistyce co reszta traktatu lizbońskiego. Z zaznaczeniem budżetu, tytułów i rangi, ale gorzej z ustaleniem tego, co ma robić. Ma siedzieć w Brukseli – to wiemy. Ma organizować spotkania na szczycie i pojawiać się wszędzie tam, gdzie pojawiają się głowy innych państw, zwłaszcza tych superpaństw: Chin czy Ameryki. Jednym słowem, prezydent jest od liczenia głosów na posiedzeniu Rady Europy i przyjmowania do wiadomości, że któreś z państw chce złożyć weto.

Co do lady Ashton, to traktat lizboński zostawia jej większą swobodę. W sumie ma do dyspozycji blisko 7 tysięcy urzędników i miliardy euro. Zgodnie z artykułem 18. traktatu może prawie wszystko, chyba że przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso przypomni sobie, że jej stanowisko na drabinie unijnej zostało usytuowane jako wiceprzewodnicząca, czyli jest pod jego jurysdykcją. No i oczywiście pod warunkiem, że to wszystko, co chce zrobić, nie wychodzi poza ramy tego, co przywódcy 27 państw UE uznali za wspólną politykę. Traktat lizboński nie przewiduje głosowania większościowego w sprawach międzynarodowych.

To po co w ogóle ten urząd? Unia Europejska ma odwieczny kompleks Stanów Zjednoczonych. Przywódcy Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec z wciąż niezaspokojonymi ambicjami i wysoką samooceną chcą odgrywać większą rolę, być drugą Ameryką. Mieć poczucie siły. Stąd kolejne pokolenia "uwspólniają" prawa, tablice rejestracyjne i kolczyki w krowim uchu. Trwa to latami i rozłazi się między palcami.

Niektórzy sądzą, że głosowanie większością usprawni proces decyzyjny w UE. Tak jak usprawniło amerykański Kongres. Zanim jednak Amerykanie zaszli tam, gdzie zaszli, to sporo musieli się gimnastykować ze swoimi prawami. Van Rompuy nie może wysłać dziś wojsk do Austrii, jak Kennedy do Arkansas w 1963 roku, żeby poskromić rasistów.

[srodtytul]Szukanie zrozumienia[/srodtytul]

Na spotkaniach przywódców 27 państw rzadko dochodzi do przerzucania się głosami i podnoszenia rąk. Fenomen Unii polega na poszukiwaniu kompromisu. To dlatego integracja trwa dziesięć razy dłużej niż przygotowanie lotu na Księżyc. W każdej sprawie trzeba się porozumieć. Narzucenie wszystkim jednakowych żarówek i jednej definicji sera nie jest celem samym w sobie. Celem jest rozmawianie i szukanie zrozumienia.

Dlatego prezydent Unii jest z małego państwa, minister spraw zagranicznych UE jest z dużego zachodniego państwa, przewodniczący Komisji Europejskiej jest ze średniego południowego państwa, a szef europejskiego parlamentu – ze średniego, wschodniego.

Po raz pierwszy w historii tego kontynentu wszyscy dogadują się ze wszystkimi. I jest mała szansa na to, żeby nawet przy nowym systemie głosowania trzy duże i kilka średnich państw nagle spuściły jakiemuś małemu kocówę. Żeby nawet tam, gdzie mogą, osaczyły jedno państwo w imię własnych przekonań. Zabrały Polsce pieniądze na rolnictwo, bo nasi obywatele nie chcą jeść marchewki genetycznie modyfikowanej. Albo zerwały wymianę naukową z Włochami, dopóki ci nie zdejmą ostatniego krzyża ze ściany w szkole.

Mimo nie zawsze przejrzystych zasad dyplomacji i dokuczliwych kar nakładanych na państwa członkowskie, wszystko, co robi dziś Komisja Europejska, robi w duchu i z poszanowaniem zdania każdego z państw. Kiedy Trybunał w Strasburgu każe wypłacić odszkodowanie pani Alicji Tysiąc, to nie wbrew polskiemu społeczeństwu, ale w obronie praw zapisanych w naszej konstytucji. Kiedy komisarz europejski doprowadza do bankructwa stocznie, to w imię wspólnych wolnorynkowych zasad.

Są oczywiście w Polsce siły polityczne, partie i intelektualne środowiska, które chętnie widziałyby silną władzę centralną w Brukseli. Urzędników narzucających "kołtuńskiemu" społeczeństwu "postępowe" wartości. Stąd też ich rozczarowanie nominacją koncyliacyjnych i mało charyzmatycznych polityków na czołowe urzędy w Unii. Van Rompuy to nie Daniel Cohn-Bendit. Nie pomaszeruje na czele armii gejów na Warszawę, żeby urządzić zbiorowe zaślubiny na placu Piłsudskiego.

[srodtytul]Tajemnica większej Europy[/srodtytul]

W 1950 r., kiedy nabrzmiewał niemiecko-francuski konflikt w Zagłębiu Saary, Europa Zachodnia przetrwała nie dlatego, że ktoś kogoś mocno postraszył czy znowu najechał. Jean Monnet, francuski biznesmen, globtroter i intelektualista, zorganizował w swojej prywatnej rezydencji w Houjarray kolację dla francuskiego ministra spraw zagranicznych Roberta Schumana i niemieckiego kanclerza Konrada Adenauera.

Tak długo siedzieli bez krawatów, przy zamkniętych drzwiach, aż zgodzili się na rewolucyjny jak na tamte czasy pomysł Wspólnoty Węgla i Stali. Powoli przybliżali się do siebie, rozmawiając, czekając, ustępując, poszukując wyjścia, które wszyscy zaakceptują i gdzie żaden kraj nie poczuje się osamotniony, odizolowany. To jest 50-letnia tajemnica "większej Europy".

W gąszczu rezolucji i artykułów o flagach, hymnach i zawartości wody w wodzie pitnej gdzieś zatracił nam się ten sens – integracji przez ewolucję. Pogubiliśmy główne myśli traktatów rzymskich z 1957 roku, jak choćby tę, że budujemy "system gwarantujący konkurencję i niczym niezmącony wolny rynek".

Ojcowie założyciele wierzyli, że budując kontynent dobrobytu, chronią Europę przed pokusami wzajemnych wojen, ale też zabezpieczają ją przed zagrożeniami z zewnątrz. Wtedy to była militarna potęga sowiecka, teraz jest potęga gospodarcza Chin, Ameryki, a wkrótce Indii i Brazylii.

Fatalne wyniki gospodarcze Europy nie wynikają z braku silnej osobowości w Brukseli ani ładniejszej najwyższej przedstawicielki. Unia zatraciła swoją konkurencyjność, bo za dużo czasu poświęcała zewnętrznym oznakom jedności, a za mało temu, co o niej stanowi. Godząc się na nadmiar wspólnych regulacji, zakazów i zapisów socjalnych, UE straciła swoją innowacyjność i konkurencyjność. Siłę i dynamikę rozwoju, jaką miała w latach 50. i 60. XX wieku.

[srodtytul]Gdzie ta siła?[/srodtytul]

José Manuel Barroso, prezentując plany Komisji Europejskiej na najbliższe pół roku, powiedział: "To chwila prawdy dla Europy. Czy chcemy przewodzić globalizacji, czy będziemy akceptowali świat takim, jak go nam urządzą inni". Pięknie powiedziane, ale co z tego wynika?

1,5 mld euro wypłacone przez rząd Niemiec dla Opla, setki miliardów wpompowane w upadające europejskie banki, rządy skupujące stare samochody, dopłacające do pensji bankrutujących firm. Van Rompuy nie musi przemawiać jak Winston Churchill, żeby Estonia, Litwa i Łotwa zmagające się z kryzysem otrzymały takie samo wsparcie od Europejskiego Banku Inwestycji, jakie zapewniono Grecji, Irlandii i Hiszpanii, kiedy te traciły płynność finansową.

Po co mamy się zastanawiać nad tym, jak lady Ashton będzie wyglądała obok Hillary Clinton? – Ludzie rosną z pracą – mówiła Angela Merkel po ostatnich wyborach-nominacjach. Do bankietów w Białym Domu można przywyknąć. Grunt, żeby nie zapomnieć, co stanowi o sile i bezpieczeństwie Unii.

Wspólnota sześciu państw zabezpieczała Europę przed zakusami komunistów, potem dziewięciu i 12, kiedy Grecja, Hiszpania i Portugalia szukały swojego miejsca po upadku dyktatury. Kiedy Polska wstępowała do Unii, chodziło o uratowanie Europy Środkowej przed postkomunistyczną anarchią. Teraz bezpieczeństwo Europy zależy od poszerzenia o Ukrainę, Turcję i Gruzję. Charyzmatyczny był Nicolas Sarkozy w Moskwie. Ale od tego nasza Europa nie zrobiła się większa.

[i]Autor był redaktorem naczelnym tygodnika "Newsweek Polska" i wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse. Współpracuje z "Rzeczpospolitą"[/i]

Wydziwianie nad charyzmą i urodą lady Catherine Ashton czy pierwszego prezydenta Rady Europy Hermana Van Rompuy przypomina rosyjski dowcip. Żona zdradzana z baletnicą idzie do teatru zobaczyć występ kochanki. Tancerka pojawia się dopiero w drugim akcie. Żona oddycha z ulgą: "nasza najzgrabniejsza".

Poszukiwanie blasku Karola Wielkiego, Metternicha, Talleyranda czy Bonapartego w tym naszym euro-super-duo mija się z istotą traktatu lizbońskiego. Dokument ewoluował i dojrzewał, opierał się kolejnym próbom przeistoczenia Unii w scentralizowane mocarstwo, a z nim rola prezydenta Rady Europy i najwyższego zwierzchnika ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Nie przypadkiem lady Ashton nie jest ministrem spraw zagranicznych, a Van Rompuy prezydentem całej Unii. I dziękujmy, że są tak mało wystawowi.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń