"Odchudzenie" kadrowe PR oraz przesunięcie pieniędzy na budżety poszczególnych programów (czyli właśnie dla dziennikarzy i innych twórców audycji radiowych) naruszyło wiele dotychczasowych interesów w Polskim Radiu. Zwłaszcza w jego części pozaprogramowej, gdzie panowało przekonanie, że posady w tej instytucji są nie tylko dożywotnie, ale i dziedziczne, pieniądze zaś najpierw należą się administracji, później "technice", a na samym końcu dziennikarzom.
Dziennikarze przyzwyczaili się przez lata, że dostęp do anteny mają jedynie ludzie o poglądach lewicowo-liberalnych. Zmiany wywołały zatem protesty, bardzo wzmacniane przez niektóre media oburzone, a i przestraszone tym, że obok ludzi z lewicy pojawili się także ci z prawicy. Na przykład dziennikarze "Gazety Wyborczej" i "Polityki" nie ścierali się już tylko ze sobą, ale dyskutowali z dziennikarzami np. z "Gazety Polskiej" i "Rzeczpospolitej".
Teraz, gdy ludzie o poglądach nielewicowych są do końca usuwani z mediów publicznych (proces ten zaczął się jesienią 2008 r.), telewizje i gazety "głównego nurtu" nie ujmują się za nimi. Może nawet czują satysfakcję? Znowu cała pula będzie tylko dla "naszych"? W ten oto sposób sami (my, dziennikarze) utrwalamy sytuację, w której wykonując zawód zaufania publicznego, jesteśmy de facto licho opłacanymi podrzędnymi pracownikami bez ochrony prawnej. Obojętnie czy pracujemy w TVP, TVN, Agorze czy Presspublice. Właściciele i szefowie mogą pomagać nam w rzetelnym wykonywaniu zawodu lub nie. To zależy tylko od ich woli.
Urażeni dygnitarze, politycy lub urzędy pozywają nas – i naszych wydawców, właścicieli – przed sądy. Tak jest od dawna, a ma to swoje oparcie w prawach jeszcze z epoki PRL. Nikt dotychczas nie zdołał prawa dotyczącego mediów dostosować do sytuacji wolności słowa, wolnego rynku itd., itp. Ba, jest coraz gorzej pod tym względem, ponieważ niektóre koncerny medialne, wykorzystując swoją potęgę finansową, wszczynają procesy, których zasadniczym celem jest ograniczenie lub zdławienie wolności słowa, opinii.