W 1981 roku kończyłem lat 18. Należałem więc do pokolenia, o którym można dumnie powiedzieć, jako o generacji "Solidarności", stanu wojennego albo NZS-u. Nie znoszę podniosłego języka i nie lubię też generalizowania. Gdybym jednak musiał jakoś nazwać pokolenie lat 80., to chyba mówiłbym o generacji "Misia".
Bo to Bareja nas ukształtował. I nie chodzi tu wyłącznie ani przede wszystkim o filmowe gagi, dialogi, skecze, którymi lubiliśmy się licytować. Chodzi przede wszystkim o wizję peerelowskiej rzeczywistości. "Miś" przedstawiał ją tak, jak myśmy ją odczuwali - jako powiązane na przegniłe sznurki, rozpadające się królestwo absurdu. Królestwo, w sposób oczywisty pozbawione jakichkolwiek dobrych stron.
W takim postrzeganiu nie byliśmy odosobnieni, ówczesne generacje starsze nie były dalekie od takich konkluzji. Ale my myśleliśmy tak częściej i bardziej.
Jeśli więc w swojej masie odrzuciliśmy socjalizm tak całościowo i radykalnie, to stało się tak oczywiście na skutek przeżyć ze stanu wojennego, ale "Miś" też miał w tym swój udział.
Jest skądinąd pewnym fenomenem to, że intensywnie przeżywając polski patriotyzm, i to w wersji pt. zjednoczone, dobre, solidarne społeczeństwo przeciw złej, agenturalnej władzy, zakochaliśmy się w filmie, przedstawiającym absolutnie jednolicie czarny obraz tego właśnie społeczeństwa. Bo tak właśnie wyglądają Polacy z "Misia". To nie jest wizja pt. zdrowy naród kontra narzucona władza. W "Misiu" (poza epizodyczną i skądinąd trochę groteskowo przedstawioną postacią granego przez samego Bareję londyńskiego emigranta) nie ma przecież nie tylko żadnego pozytywnego bohatera, ale więcej - nie ma w ogóle sygnału, że gdziekolwiek Polska może wyglądać inaczej, niż klub "Tęcza" i wytwórnia reżysera Hochwandera. Polska "Misia" to obszar, zaludniony przez cynicznych karierowiczów i zdegenerowanych lumpów.