Tragedia smoleńska wywołała falę rozmaitych – rozsądnych i fantastycznych – spekulacji. Jest to właściwie całkowicie zrozumiałe. Z podobnym zjawiskiem mieliśmy do czynienia w Stanach Zjednoczonych po ataku na World Trade Centre. Powstawały tam filmy i książki udowadniające np., że za wszystkim stali George Bush i Żydzi.
Kiedy stykamy się z czymś, co trudno ogarnąć, próbujemy to na różne sposoby racjonalizować. Łatwiej jest żyć, kiedy wydaje nam się, że rozumiemy świat. Zwłaszcza kiedy oficjalne śledztwa prowadzone są w sposób, który powoduje, że rosną wątpliwości, a rządzący sprawiają wrażenie, jakby chcieli zrobić wszystko, byśmy w sprawie katastrofy wierzyli im coraz mniej. Zachowanie władz rosyjskich jeszcze bardziej prowokuje do snucia sensownych i nonsensownych teorii.
Wiara w spiski rośnie naturalnie w sytuacjach szarych i niejasnych. Ludzie, nie ufając władzy, szukają własnych wytłumaczeń. Do pracy wzięli się też dziennikarze śledczy. I bardzo dobrze. Gorzej, jeśli zajmują się tym żurnaliści z niezbyt dużym doświadczeniem, ale z ogromną wiarą w raz przyjęte założenie oraz głębokim przekonaniem, że światem rządzą spiski i tajne porozumienia. Wtedy nawet ich pracowitość i dociekliwość niepołączona ze zdrowym sceptycyzmem i chęcią weryfikacji zdobywanej wiedzy w różnych źródłach przynosi opłakane skutki.
Takim opłakanym skutkiem jest książka Leszka Szymowskiego „Zamach w Smoleńsku". Autor wykonał bardzo dużą pracę, dotarł do wielu informatorów, zestawił ze sobą wiele faktów i wiele wyobrażeń i domniemań rozmaitych postaci. Problem w tym, że wszyscy informatorzy wyznają jedną teorię – mordu i zamachu. Wszystkie fakty i domniemania dobrane są tak, by układały się w spójną, logiczną opowieść.
Teza autora jest dość prosta. Samolot wylądował miękko w błocie i lesie. Ściął drzewa, ale to nie przeszkodziło kapitanowi w „wirtuozerski sposób" posadzić maszyny i spokojnie wyłączyć silników. Potem dopiero nastąpił wybuch bomby próżniowej. Po czym dokonał się mord. Podbiegło kilku agentów w cywilu i kilku przebranych za pracowników straży pożarnej, którzy wykonali „egzekucję", dobijali strzałami z pistoletów żyjących pasażerów.