Nigdy nie byłem i nadal nie jestem miłośnikiem piłki nożnej ani też kibicem jakiejkolwiek drużyny futbolowej. Może dlatego nie bardzo potrafię się wczuć w nastroje tych fanów piłkarstwa, którzy zareagowali gniewnie na decyzje wojewodów poznańskiego i warszawskiego o zamknięciu dla publiczności stadionów na czas rozgrywania na nich meczów 6 i 7 maja z udziałem drużyn Legii Warszawa i Lecha Poznań.
Obowiązek władz
Mogę jednak uznać za częściowo zasadną opinię, że brakiem dostępu do stadionów ukarano nie tylko rozrabiaków, którzy zakłócali poprzednio porządek na trybunach, lecz także spokojnych kibiców niemających z chuligańskimi wyczynami nic wspólnego.
Spotyka się pogląd, że grupy kibiców walczące między sobą i z siłami porządkowymi, należące do zantagonizowanych obozów, są nieliczne. Większość obserwatorów meczów piłkarskich to ludzie wprawdzie całym sercem oddani ulubionym klubom, ale potrafiący zachować zimną krew i nieulegający złym emocjom.
Chętnie w to wierzę. Ale jeśli są w takiej przewadze, to dlaczego nie potrafią dla własnego dobra i dobra swoich drużyn wyeliminować z grona kibiców ludzi, którzy to dobro naruszają? Gdzie są kierownictwa klubów i organizatorzy meczów, którzy wprawdzie rzucają gromy na rozrabiaków, ale godzą się na ich obecność wśród spokojnej publiczności piłkarskiej? Jeśli nie są w stanie doprowadzić do trwałego uspokojenia na stadionach w kraju i za granicą (patrz: casus Wilna), to do działania przystąpić muszą władze państwowe. Na nich bowiem głównie ciąży obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa w miejscach publicznych i przeciwstawienia się chuligaństwu.
Dopiec przy każdej okazji
W komentarzach, które pojawiły się po decyzji wojewodów, dostrzec można było trzy rodzaje argumentacji. Pierwsza oparta jest na tezie, że decyzja ta podyktowana została względami politycznymi. Chodzi o wytworzenie przekonania, że rząd i podporządkowana mu administracja są aktywne i nie zaniedbują swoich obowiązków.