Oczekiwana z nadmiernym zainteresowaniem wizyta prezydenta Obamy zakończyła się bez konkretnych rezultatów, ale prowadzone wokół niej debaty dobrze ukazały stan polskiej polityki zagranicznej i możliwe perspektywy jej rozwoju.
Powody, dla których amerykański prezydent przybył do Europy, stawały się coraz wyraźniejsze w miarę ujawniania kolejnych elementów podróży. Ton nadała jej oczywiście wizyta w irlandzkiej wiosce, gdzie Obama poszukiwał swych „europejskich korzeni". Jeśli pamiętamy znamienny fragment jednej z jego książek, w którym opisuje całkowity brak emocjonalnej reakcji na pierwszą w swym życiu podróż do Europy, obecny gest nabiera szczególnego znaczenia.
Obama zrozumiał, że zainteresowania obszarem leżącym po drugiej stronie Pacyfiku nie można realizować kosztem więzi transatlantyckich – i dał temu mocny wyraz w przemówieniu wygłoszonym w Londynie, gdzie jednoznacznie określił NATO jako „najskuteczniejszy sojusz w historii".
Marucha jedzie do USA
Na tym tle włączenie Warszawy do planu podróży nabrało szczególnego znaczenia, przy czym były to protokolarnie i merytorycznie dwie wizyty. Pierwsza z nich, czyli uczestnictwo w szczycie państw europejskich, była mało udana. Obama nie znosi spotkań, podczas których przedstawiciele kolejnych państw wygłaszają monologi bez jakiejkolwiek wspólnej myśli przewodniej.
Spotkanie warszawskie potwierdziło jego najgorsze obawy: nie było spójne, nie pojawiła się żadna wspólnota problemów. Trudno było oczywiście narzucać gościom tematykę wystąpień, ale gdyby Polska rzeczywiście pełniła rolę lidera obszaru, jak się lubi przedstawiać, mogłaby silniej zaznaczyć swoją funkcję koordynującą i zaproponować wspólny temat rozmów. To zaś ukazałoby region w lepszym świetle i skuteczniej przyciągnęło uwagę Obamy.