Piotr Zaremba: Kłopot z IPN

Nawet gdyby IPN miał być spokojnym instytutem badawczym organizującym akademie w szkołach i wycieczki kombatanckimi szlakami, będzie i tak solą w oku wpływowych środowisk – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 08.06.2011 08:15 Publikacja: 07.06.2011 19:33

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

To miała być zwykła recenzja książki Antoniego Dudka "Instytut. Osobista historia IPN". Wyszło coś więcej. Bo wieloletni pracownik i czołowa twarz IPN podsumowuje jego ponaddziesięcioletnią działalność w szczególnym momencie. Dudek występujący równocześnie w roli badacza i autora wspomnień zamknął swoją książką pewien okres. Nieprzypadkowo na promocji książki "Instytut" padło pytanie o przyszłość IPN. Nie da się dziś oddzielić opisu książki od próby odpowiedzi: co dalej.

Mowa obrończa

Stanowisko autora zostało wyrażone już we wstępie. Po nieomal powieściowym wprowadzeniu przypominającym dramatyczny moment katastrofy w Smoleńsku Antoni Dudek spróbował określić swój stosunek do instytucji, której poświęcił wiele lat życia: "Instytut Pogardy, Kłamstwa, Pałkarstwa, Pomówień, Plugastwa, Niegodziwości itd. itp. To tylko niektóre z licznych epitetów, jakimi określano instytucję, w której przyszło mi przepracować minioną dekadę. Bodaj żaden inny urząd w III Rzeczypospolitej nie wzbudził tylu negatywnych emocji. I o żadnym innym nie mówiono równocześnie, że to najbardziej udana instytucja w III RP. Nie podzielam żadnego z tych poglądów, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, że ogólny bilans pierwszej dekady działalności IPN jest pozytywny".

Podczas promocji Dudek mówił jeszcze dużo mocniej o swoim emocjonalnym zaangażowaniu w obronę IPN. Wyczuwa się go nadal – i z tej książki, i z jego publicznych wystąpień. Nawet jeśli barwnie opisuje, jak nie zgadzał się z kolejnymi prezesami: Leonem Kieresem, potem Januszem Kurtyką.

Bardziej mowę obrończą niż akt oskarżenia napisał człowiek będący w wielu sprawach pomiędzy rozmaitymi stronami sporu, tak dalece, że powiedziałem mu na promocji: tacy obrywają dziś najbardziej – bo nie pasują do żadnej politycznej poprawności. Napisał ją też rasowy historyk uważający, że jego obowiązkiem jest nie tylko publicystyczna wyrazistość, lecz i dzielenie włosa na czworo, gdy dylematy są nieoczywiste. Człowiek, który poświęca wiele miejsce zdemistyfikowaniu i wyśmianiu fobii, obaw i dezinformacji antylustracyjnych kręgów z "Wyborczą" na czele, ale nie waha się też zetrzeć z mniemaniami Antoniego Macierewicza, całego PiS, a wreszcie z niektórymi koncepcjami Kurtyki.

Świat według Dudka

Jeśli Dudek w wielu momentach jest pomiędzy, nie wynika to z braku odwagi. Naraża się wielu: od sędziów wydających niemądre wyroki dotyczące rozliczenia przeszłości (padają nazwiska!) po kolegów historyków, którym nie waha się wypomnieć naciągania ocen do bieżących politycznych potrzeb (nazwiska są także). Świat Antoniego Dudka jest światem nieprostych racji i wyborów, ale jednak światem, gdzie prawda powinna być wyraźnie odróżniona od hipokryzji. Gdzie lepiej jest wiedzieć, niż nie wiedzieć. Lepiej znać prawdę, niż zamykać oczy i zatykać uszy.

Choć świat przez niego opisywany jest niestety też światem słabego, nieporadnego państwa, niespójnych sprzecznych przepisów i niemądrych urzędów, światem, gdzie nawet IPN-owska biurokracja działa nieraz przeciw podstawowym celom, do jakich IPN został powołany. Gdzie tak wiele prawnych i instytucjonalnych absurdów przeszkadza historykom, dziennikarzom, wreszcie tym, którzy chcą poznać prawdę o własnej przeszłości.

Nie zawsze ci przeszkadzający wywodzą się nawet z kręgów postpeerelowskich, w oczywisty sposób zainteresowanych gmatwaniem przyszłości. Czy z kręgów profesjonalnych obrońców dawnych kapusiów. Że przypomnimy Ewę Kuleszę, wybraną przez AWS inspektor danych osobowych, której urzędnicza nadgorliwość zaczęła w pewnym momencie zagrażać samej istocie działań IPN, jaką było prezentowanie przeszłości. A nawet samego pierwszego prezesa Leona Kieresa, z jednej strony zapewniającego IPN przetrwanie w trudnych chwilach dominacji lewicy, a z drugiej wikłającego go w swoje rozterki i lęki.

Dudek nikogo nie zadowoli, a jednak jego książka jest hymnem na cześć społeczeństwa bardziej otwartego i przejrzystego. Jeśli w czymś mnie ona do końca nie przekonała, to w zbyt często manifestowanym przekonaniu, że zręczniejsze wybory taktyczne kolejnych włodarzy instytutu i jego poszczególnych przedstawicieli zapewniłyby mu znośniejszy, bardziej komfortowy los. To przeświadczenie wyziera nieomal od pierwszej strony. Co najmniej od momentu, kiedy Antoni Dudek zgłasza pretensje do profesora Witolda Kuleszy, pierwszego szefa pionu śledczego, że niebacznym wnioskiem w sprawie Stefana Michnika od początku wrogo wobec instytutu nastawił "Gazetę Wyborczą".

Skazani na konflikt

Sam zgadzam się z Dudkiem w wielu przykładach, gdy wypomina IPN nieelastyczność. Nie tylko z uwagi na pragmatyzm – myślę, że były ważne powody, dla których Janusz Kurtyka mógł sobie darować poprzedzanie książki o Wałęsie swoją przedmową (a Leon Kieres tak nieporadne zaprezentowanie materiałów dotyczących ojca Leona Hejmo).

Podobnie jak Dudek jestem generalnie za szukaniem w badaniach historycznych jak najszerszego konsensusu. Z tych powodów za błąd PiS (w jakimś stopniu i Kurtyki) uważam jednostronną konstrukcję kolegium wyłanianego w 2006 roku, opartego nieomal wyłącznie na siłach ówczesnej, czwartorzeczpospolitowej koalicji.

Brak obszerniejszej odpowiedzi na pytanie, na ile taki konsensus w historii jest możliwy, to skądinąd inna słabość tej książki, choć Dudek udziela odpowiedzi cząstkowych – w wielu miejscach. Zarazem jednak sądzę, że wprawdzie poszczególne rozdziały w dziejach IPN mogły się skończyć nieco innymi akcentami, ale na zasadniczy konflikt byliśmy skazani. Na konflikt, którego dzisiejszym symbolem jest płomienny apel naczelnego "Wprost" Tomasza Lisa – nie tylko o odrzucenie kandydatury doktora Łukasza Kamińskiego na nowego szefa IPN, ale o likwidację całej tej instytucji.

Lis nie jest sam, to tylko główny zapiewajło kampanii. Jej innym przejawem stał się artykuł Wojciecha Mazowieckiego w "Gazecie Wyborczej", z którego wynika, że apolityczność historyka mierzy się liczbą wzmianek o KOR na naukowych konferencjach. Ale niewątpliwie głos Lisa jest najhałaśliwszy i najradykalniejszy.

Świat według Lisa

Pominę groteskowość sytuacji, w której główny obrońca III RP z jej kultem ciągłości i precedensów kwestionuje wyniki korporacyjnych wyborów przedstawianych dopiero przez obóz liberalny jako gwarancja "apolityczności". I żąda skasowania niezależnego urzędu, bo ten mu nie odpowiada. Pominę też motywy samego Lisa. Jest równie koniunkturalny dziś, jak był wtedy, gdy kilka lat temu flirtował przez chwilę z ideami IV RP. Z tamtego sojuszu szybko się wyplątał, gdy ocenił bilans sił, a dziś beszta PO za resztki "prawicowego ukąszenia".

Istotne jest co innego: jakich argumentów używa i interesy jakich środowisk obsługuje. Rozprawiając o tym, że "Polska nie potrzebuje Ministerstwa Historii i Prawdy", kwestionuje tak naprawdę sens jakiejkolwiek polityki historycznej. Pytanie go, dlaczego Polacy mieliby ją odrzucić, gdy fundują ją sobie inne kraje z naszymi sąsiadami na czele, to strata czasu. On się z tymi dylematami już dawno uporał.

Równie jałowe jest przypominanie, że zbadanie i utrwalenie polskich doświadczeń wielu dziesiątków lat komunizmu (także drugiej wojny światowej) wymaga, choćby z powodów technicznych, szczególnych wysiłków. Więc zdawanie się na rutynę zwykłych naukowych instytutów, zwykłych archiwów czy zwykłego systemu edukacyjnego to czysta fikcja.

Jeśli ja mam o coś do IPN pretensję, to o to, że robi w tej dziedzinie za mało, na przykład nie zbiera w sposób planowy relacji dokumentujących tamte czasy. Ale niewątpliwie jedynie napięcie na styku archiwum, instytucji edukacyjnej i badawczej połączonych w jedną instytucję stwarza warunki, aby w sposób planowy całe to dziedzictwo (nie komunizmu, ale na przykład oporu przeciw komunizmowi) przejrzeć i utrwalić.

Czym się różnimy?

Rzecz w tym, że Lis jest temu przeciwny co do zasady, podobnie jak jest temu przeciwna redakcja "Gazety Wyborczej", tygodnik "Polityka" czy wiele innych medialnych instytucji i opiniotwórczych środowisk. Nawet nie tylko z powodu niechęci do grzebania w ich własnej przeszłości, choć to zapewne motyw istotny i wciąż niewygasły. Główny powód jest wszakże powodem aksjologicznym.

Lis kwestionuje samo pojęcie "pamięć narodowa". "Jeden Polak ma taką, drugi inną" – obwieszcza. Jest tu sprzeczność, skoro równocześnie Mazowiecki uznaje, że nowy prezes IPN narusza jakąś kanoniczną wersję historii poprawnej. Ale nadaje się temu sporowi postać sporu o wartości. O odrzucenie lub akceptację pojęcia narodowej wspólnoty.

Mam świadomość paradoksu pojęcia "pamięć narodowa", Polacy są podzieleni między różne pamięci: post- i antypeerelowską. Jednak jego odrzucenie ma poważne implikacje wykraczające poza debatę na temat IPN.

Nie nawołuję Lisa do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Amerykanie czczą rocznicę bitwy pod Gettysburgiem (dzieliła jak diabli!), a Niemcy zabierają się do rehabilitacji opowieści o wypędzonych – co nie wyklucza swobodnych badań ani wolnej debaty. Bo, powtórzę, nie mam wrażenia, aby się sposobił do wymiany zdań.

Tomasz Lis, a tak naprawdę ideologowie jego obozu, ocenili, że przeforsowanie ich wersji polityki historycznej jest nierealne. Po prostu nawet centrowi historycy nie nadążają. Stąd coraz większe prawdopodobieństwo scenariuszy likwidatorskich. Choć dla Platformy, która też ciągle nie nadąża, będzie to kłopot. Na razie PO nie chce nawet odrzucać Kamińskiego. Tym bardziej będzie się ociągała z ostatecznym uderzeniem w IPN. Ale presja będzie rosła.

Podczas promocji książki Antoniego Dudka profesor Andrzej Paczkowski i sam autor prezentowali co do przyszłości tej instytucji umiarkowany optymizm. Ten drugi zauważył, że kanty konfliktów o przeszłość ulegają złagodzeniu, odkrywa się coraz mniej kompromitujących dokumentów, burze wokół instytutu stają się więc coraz mniej gwałtowne.

I to wszystko prawda, lecz równocześnie atmosfera ideowa się zagęszcza. Nawet gdyby IPN miał być za kilka lat spokojnym instytutem badawczym organizującym dodatkowo akademie w szkołach i wycieczki kombatanckimi szlakami, będzie i tak solą w oku wpływowych środowisk. Środowisk, które przeszły do pełnej ofensywy.

Nakłada się na to mnóstwo okoliczności partykularnych. Stare urazy SLD, który będzie po wyborach prawdopodobnie koalicjantem Platformy. I pretensje samej PO, choćby o Wałęsę. Na instytucie można oszczędzać, można też ćwiczyć na nim wizję społeczeństwa, coraz bardziej zatomizowanego i obojętnego. Wizję, która nie tylko zakłada, że nie ma jednej prawdy, ale że nie ma prawdy żadnej.

Wojna o zmarginalizowanie IPN będzie poligonem doświadczalnym nowych trendów. Historia może dopisać do książki Antoniego Dudka zaskakującą puentę.

To miała być zwykła recenzja książki Antoniego Dudka "Instytut. Osobista historia IPN". Wyszło coś więcej. Bo wieloletni pracownik i czołowa twarz IPN podsumowuje jego ponaddziesięcioletnią działalność w szczególnym momencie. Dudek występujący równocześnie w roli badacza i autora wspomnień zamknął swoją książką pewien okres. Nieprzypadkowo na promocji książki "Instytut" padło pytanie o przyszłość IPN. Nie da się dziś oddzielić opisu książki od próby odpowiedzi: co dalej.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę