Bardziej dyletanckiego pomysłu jak ten z nauczaniem w szkole filozofii nie słyszałem już dawno. Rzeczywiście, daje się tu odczuć działanie wyborczej gorączki albo zwykłej głupoty.
Jeśli wiedzę szkolną wyobrazimy sobie jako trójkąt równoboczny (lub równoramienny), to filozofia znajdzie się na jego najwyższym wierzchołku wśród zagadnień najbardziej wysublimowanych i najtrudniejszych. Natomiast zarówno u jej podstaw, jak i w polu trójkąta znajdziemy matematykę (absolutnie niezbędna przy zgłębianiu filozofii!), literaturę, łacinę, historię, a nade wszystko nienaganne władanie przynajmniej językiem ojczystym (filozofia to w znacznej mierze terminologia).
Jak łatwo zauważyć, wymieniłem obszary wiedzy niebędące najmocniejszą stroną naszych gimnazjalistów czy licealistów. Pomijam już fakt, że – jak zauważył słusznie Piotr Zaremba w swoim felietonie „Mamienie filozofią" – szkoła pod wodzą obecnej władzy dryfuje w zupełnie innym kierunku. Bez jakichkolwiek wprawdzie map, bez busoli czy kompasu, ale za to z licznymi przygodami.
A jak może wyglądać nauczanie filozofii bez odpowiednich podstaw, bez kręgosłupa z historii, literatury, matematyki etc.? Zapewne przybierze kształt pogadanek, ciekawostek ośmieszających tę dyscyplinę nauki. A to dzieciaki się dowiedzą, że Diogenes mieszkał w beczce, Demostenes się jąkał i ćwiczył mowę, wkładając kamienie do ust, Hegel miał nudne wykłady, a według spacerów Kanta regulowano zegarki. W ten sposób zorganizujemy uczniom kolejną stratę czasu, ale bezpieczną, bo pod okiem nauczyciela.
Wielki pedagog Aleksander Kamiński nazywał to „czasem próżnym"... Cóż z tego, jeśli będzie można na planie lekcji napisać z dumą „filozofia". Ale co to za filozofia? Jaka to duma? Zapewne nauczyciel wyjdzie od źródłosłowu, że filozofia znaczy „umiłowanie mądrości". Tyle że sztubacy ani niczego nie umiłują, ani nie doświadczą mądrości.