Otóż u nas oburzeni – powiedziałbym, wiecznie oburzeni – są od zarania III RP znaczącym elementem pejzażu, zwłaszcza medialnego. Tyle że u nas nie jest to ruch ze społecznych nizin, ale przeciwnie. U nas artykułowanie nieustającego najgłębszego oburzenia za pomocą listów, oświadczeń indywidualnych i zbiorowych oraz akcji ma zaświadczać, że się jest inteligentem i autorytetem.
Bo też u nas oburzanie się nie jest zajęciem dla ludzi prostolinijnych. Nasi oburzeni u zarania oburzali się na Lecha Wałęsę, że "przyśpieszacz z siekierą", który nic nigdy nie zrobił, wszystko zawdzięcza doradcom, śmie się pchać do Belwederu – a potem oburzali się, że można temu największemu z Polaków odmawiać czegokolwiek. Oburzali się, że na prezydenta wybrano chama, który się nie umie wysłowić i z którego cała Polska (czyli oni) się śmieje, potem zaś, że można nie szanować majesta- tu prezydenta i wytykać mu, iż nie ma dyplomu, a zapewniał, że ma.
A potem znowu oburzali się, że można nie szydzić wraz z nimi i nie poniewierać prezydentem, teraz zaś oburzają się, gdy ktoś nazwie prezydenta brzydkim słowem. Najbardziej chyba oburza ich odwoływanie się do pojęcia "naród", ale jeszcze bardziej, gdy się odmawia prawa do uważania się za osobną narodowość Ślązakom.
Oburza ich od zawsze, gdy ksiądz Rydzyk czy prałat Suchecki coś mówią i zwierzchność im nie zabrania – ale teraz oburzają się właśnie na to, że zwierzchność zakonnika ośmieliła się mu zabronić. I tak dalej. Doprawdy, trzeba przemyślności, by się w tym połapać. Cóż, każdy kraj ma takich oburzonych, jakich zdolny był stworzyć. My mamy takich raczej groteskowych.
Autor jest publicystą tygodnika "Uważam Rze"