Drogi Robercie, pojęcie „dziura" nabrało dla mnie zupełnie innego wymiaru. Oprócz metafizycznego także tego jak najbardziej namacalnego. A wszystko przez Borysław, skądinąd dziurę katastrofalną, taką z pogranicza czarnych. No, ale po kolei, bo zaćmiony węgierskimi winami zapewne nie łapiesz od razu.
By dostać się na Ukrainę, trzeba najpierw pokonać granicę, gdzie słowo „pokonać" używane jest nieprzypadkowo. Do stałych atrakcji polsko-ukraińskich przejść granicznych należą wielogodzinne kolejki, żółwie tempo, próby przyspieszenia go przez nieewidencjonowany obrót gotówką, siedem plag egipskich i wąsaci celnicy. Jeśli któryś z tych elementów nie występuje, wali się cały ekosystem i dochodzi do turbulencji. Na przykład mnie spotkało w Korczowej nieszczęście w postaci braku kolejki.
Wąsaty celnik i celniczka wciąż młoda, ale już elokwentna („daj pan", „zrobisz pan", „jedź pan") drapali się po głowach, bo jakże to tak, bez kolejki, pół godziny i po sprawie?! Aż głupio. Przecież to granica. I to Unii. Nie, tego ich niepokorna polska dusza znieść nie mogła. Przeciągać procedur w nieskończoność jednak się nie da, więc posapali, podrapali się po głowach i by uzasadnić swą bezczynność, uradzili: „Musi pan poczekać. Na granicy zawsze się czeka". Tak jest. Mądrze.
Ale w końcu i dla mnie otworzyła się Ukraina. I dla mnie zaszumiały stepy. Zawlokło mnie między innymi do Drohobycza, gdzie po Brunonie Schulzu została tylko tablica. Muszę być wyjątkowo odporny na atmosferę, bo przechadzając się po mieście, zupełnie nie czułem ducha „Sklepów cynamonowych". A w sklepach zamiast cynamonem waliło rybami.
Stamtąd już tylko kilka kilometrów do Borysławia. Pokonałem je w czterdzieści pięć minut, wzywając wszystkich świętych, by mieli w opiece mnie i zawieszenie mojego samochodu. Klucząc między dziurami, dotarłem w końcu do dziury zasadniczej, dziury matki, naddziury, a właściwie poddziury.