W wersji pełnej (po uzyskaniu płatnego dostępu do informacji) wiadomość brzmi: Giertych ma zadbaną żonę, wypasioną chatę, do której sprasza polityków przechodnich, no i umie rozpalać grilla.
To spora odmiana, bo dotychczas rozpalał do białości wyłącznie funkcjonariuszy salonu. Odkąd jednak zaczął pracować dla Tuska, przestała im przeszkadzać Giertychowa przeszłość, poglądy i dokonania. Punktowanie łamańców, jakich muszą teraz dokonać rządowi klakierzy, by jakoś przywitać owo monstrum - jak go wcześniej opisywano - to rozrywka zdrowa i tania, ale zostawmy ją innym.
Najzabawniejsze, że Giertychowy grill okazał się imprezą stricte polityczną. Komentatorzy i analitycy zaczęli pisać scenariusze budowy nowej partii, wyliczali jej szable i przyszłe alianse. Wszystko opiera się na dwóch założeniach: Platforma łyknie każdego, a sam Giertych marzy o powrocie do władzy. To historia jak z licznych opowieści z radiem Erewań: niby prawda, ale tak jakoś nie do końca.
To prawda, że partii Tuska grozi wiele, ale nie niestrawność. Liberalni wyborcy Platformy pogodzili się (a nawet pokochali) z Niesiołowskim, więc właściwie czemu i nie z Giertychem? Nawet jeśli był on symbolem najgorszej nacjonalistycznej zarazy. Spokojnie, postraszeni Kaczorem łykną Konia po liftingu, ale akceptować kogoś a na niego głosować to jednak dwie różne rzeczy.
Giertych oczywiście marzy o zemście na Kaczyńskim, ale zna przypadek Krzaklewskiego. Wystawiony z jedynką dawny lider AWS i szef „Solidarności" dostał historycznego łupnia, brukselski mandat przypadł komu innemu. Albo Joanna Kluzik-Rostkowska - trzy partie w jednym żakiecie wzbudziły w czasach nadchodzącego kryzysu uznanie wyborców, głos jednak dali anonimowemu posłowi z Rybnika. Kluzik do Sejmu się wczołgała, zyskała nawet miano najgorszej posłanki roku i w nagrodę pocieszenia ma zostać ministrem. No, ale po co to Giertychowi? Mało mu upokorzeń w życiu?