Jednak nie tylko to stanowi problem: nawet ci Ślązacy, którzy jednoznacznie (co stanowiło wybór trudny i wcale nie oczywisty) opowiedzieli się po stronie polskości, nie doczekali się ze strony państwa polskiego wdzięczności, czego najtragiczniejszym przykładem są losy Wojciecha Korfantego.
Przypomnijmy kilka faktów – choć powinny być powszechnie znane. Ten urodzony w Siemianowicach Śląskich polityk, który w 1918 roku jako poseł Reichstagu żądał przyznania Górnego Śląska odradzającemu się państwu polskiemu, który zaangażował się w powstanie wielkopolskie, który stanął na czele III powstania śląskiego, w 1935 roku musiał uciekać do Pragi przed represjami przeciwników politycznych (nie mógł przyjechać nawet na pogrzeb syna), a kiedy wreszcie wrócił w kwietniu 1939 roku, zamknięto go na Pawiaku (mimo że chciał walczyć z Niemcami), a zwolniono wyłącznie po to, by, ciężko chory, nie zmarł w więzieniu. Czy Korfanty rzeczywiście funkcjonuje w świadomości ogólnopolskiej, czy też jest tylko i wyłącznie bohaterem śląskim, lokalnym? Obawiam się, że druga odpowiedź jest, niestety, prawidłowa.
Inny przykład: wszyscy pamiętamy o akcji pod Arsenałem, wszyscy wiemy, kim były „orlęta lwowskie", ale czy katowicka wieża spadochronowa, w której we wrześniu 1939 roku bronili się tutejsi harcerze, w skali całego kraju jest symbolem czytelnym i równoważnym. Nigdy nie zapomnę słów pewnego leśnika, rdzennego Ślązaka, który oprowadzając mnie po lesie w okolicach Kuźni Raciborskiej, odradzającym się mozolnie po strasznym pożarze z 1992 roku: Polska częściej była dla nas macochą niż matką".
Nie jestem Ślązaczką, choć mam do tego regionu stosunek bardzo emocjonalny i pełen szacunku. Ale Szczepan Twardoch we wspomnianym wyżej tekście odwołuje się również do mojego doświadczenia – rdzennej krakowianki, która nosi z kolei w sobie nie tylko wsobną pamięć mieszczańskiej przeszłości miasta, ale także komplikację (choć krańcową różną od śląskiej – bez elementu tragizmu): komplikację galicyjską.
Zachować substancję
Zacznijmy od mojego stosunku do Powstania Warszawskiego (a także styczniowego – drugie było bowiem w pewnym sensie dopełnieniem/odbiciem pierwszego). Oczywiście, nie rozumiejąc go w ogóle, chylę czoło przed bohaterstwem żołnierzy i tragedią cywilów. Oczywiście przyjmuję je jako jeden ze zworników tożsamości państwa polskiego – i w tym sensie jest dla mnie ważne.
Jednocześnie muszę brać pod uwagę opowieści mojej babci, która wspominała zgrozę, złość i niedowierzanie, jakie wieść o powstaniu w Warszawie obudziła wśród mieszkańców Krakowa. ,,Przecież zawsze chodzi o to, by zachować substancję: tę materialną i tę duchową" - powtarzała mi mieszczańska babcia (dodajmy, że dziadek, nie znający jeszcze swojej przyszłej żony, żołnierz Armii Kraków, ale przy tym etniczny Węgier, po ucieczce z oflagu nie zdecydował się na bezpieczny Budapeszt, ale wrócił pod Wawel i ponosił smutne tego konsekwencje). Nie mogę twierdzić, że powstanie warszawskie to do końca moje dziedzictwo. Moi przodkowie w nim nie ginęli. Byli na powstańców wściekli.
Kolejny element ważnej dla współczesności narracji historycznej: rok 1968 i ówczesny wybuch antysemityzmu wraz ze skandalem ostatniego, miejmy nadzieję, w dziejach wypędzenia Żydów z jakiegoś europejskiego kraju. Interesował mnie krakowski aspekt tej historii. I cóż? Oto fragment wypowiedzi prof. Andrzeja Chwalby dla krakowskiego wydania ,,Gazety Wyborczej" (07.03.2008): ,,Antysemickie hece aranżowane przez komunistów były w Krakowie skromniejsze i mniej dotkliwe niż gdzie indziej. W mieście nie bylo sprzyjającego klimatu". Co nie znaczy – podkreśla profesor – że na drzwiach ,,podejrzanych" o żydostwo nie pojawiały się wulgarne napisy czy symbole antysemickie (nad czym czuwał KW PZPR z Czesławem Domagałą na czele, kacykiem nazywanym Iwanem Groźnym bądź gauleiterem).
Nie zwolniono żadnego pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego (choć, niestety, ofiarą czystek stał się prof. Władysław Łukawer z Wyższej Szkoły ekonomicznej) – o solidarności środowiska wzruszająco mówiła nie żyjąca już prof. Maria Orwid, wybitny psychiatra, zajmująca się m.in. problemami dzieci i wnuków ofiar Holokaustu w świetnej rozmowie-rzece, którą przeprowadzili z nią Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwajca (,,Przeżyć i co dalej?", Wydawnictwo Literackie 2006).
Piszę to nie po to, by negować akty antysemityzmu czy osłabiać znaczenie tamtych wydarzeń. Chodzi mi o to, że w tym przypadku Warszawa mogłaby się przejrzeć w krakowskim, prowincjonalnym lustrze. Z ciekawością przeczytałabym studium porównujące różne ośrodki akademickie w tamtym czasie. Dlaczego w Krakowie ,,nie było sprzyjającego klimatu" dla czystek?
Przede wszystkim chodzi mi jednak o to, by skomplikować polską narrację – nie tylko historyczną.
Skoro bowiem uznaję, że np. kwestia powstania warszawskiego (ale także listopadowego czy styczniowego) dotyczy mnie jako obywatelki państwa polskiego, chciałabym, by ponadlokalnym dyskursie tożsamościowym pojawiły się – nie na zasadzie ciekawostki historycznej, ale środka rzeczywiście formującego cywilizację Rzeczpospolitej, także tej współczesnej – elementy dziedzictwa, które, powiedzmy to sobie szczerze, jest mi zdecydowanie bliższe (choć na pewno mniej krwawe).
Zobaczcie nas!
Co się na nie składa? Ano przede wszystkim naturalne poczucie ciągłości i nieczęsta w Polsce mieszczańska duma, której wyrazem są niemal równoważne w oczach krakowian z Wawelem Sukiennice (kupiec to nie handlarz, kupiec to jest KTOŚ, potencjalnie nawet król kurkowy).
Duma, która jest zresztą pooddawana w obecnych czasach dużej próbie – o ile bowiem ogólnopolskie media do znudzenia rozpisują się o odrodzeniu Warszawy (co wyraża się głównie w opowieściach o odkrywaniu Pragi, zabytkach architektury powojennej i hipsterskich knajpach na Placu Zbawiciela), o tyle mało kto wspomina o degeneracji ,,starego mieszczaństwa", które znika, być może w sposób naturalny, na naszych oczach – w wyniku zmian cywilizacyjnych. Szkoda, że nikt nie potrafi się zdobyć na ,,podzwonne" dla tej ekonomicznie i kulturotwórczej warstwy.
Po drugie: samorządność i partycypacja (na Cmentarzu Rakowickim szczególnie wzruszające są nagrobki, które wśród zasług zmarłego na pierwszy plan wysuwają tę oto, że był on ,,obywatelem królewskiego miasta Krakowa). Prezydenci Józef Dietl (jedno z siedmiu dzieci austriackiego urzędnika), Mikołaj Zyblikiewicz (ochrzczony w cerkwi grekokatolickiej syn Ukraińca), Juliusz Leo (absolwent uniwersytetu w Berlinie) przeprowadzali w Krakowie ważne reformy, wprowadzając miasto w nowoczesność. Funkcji samorządowych nie traktowali, choć przecież mogliby, jako trampoliny politycznej do galicyjskiego Sejmu Krajowego we Lwowie czy wiedeńskiej Rady Państwa.
Zmarły w 1914 roku Wojciech Bednarski, dyrektor szkoły w podkrakowskim Podgórzu ufundował współobywatelom piękny park w starym kamieniołomie – przez całe życie łożąc nań spore fundusze. Seweryn Udziela, skromny urzędnik kuratorium, mający na głowie liczną rodzinę, stworzył jedną z najważniejszych placówek muzealnych w mieście - Muzeum Etnograficzne. Doktor Józef Oettinger – pierwszy {Żd, który otrzymał profesurę na Uniwersytecie Jagiellońskim – nie tylko zbierał fundusze na nowy szpital dla krakowian wyznania mojżeszowego, ale wykładał okulistykę za darmo, władze austriackie zablokowały mu bowiem pensję za zbyt propolskie wystąpienia i działalność patriotyczną. Doprawdy, obecne dyskusje o odpowiedzialności obywatelskiej na tym tle zawstydzają powierzchownością.
Po trzecie: ponadgraniczność i otwarcie na to, co za miedzą. Powtórzę: przez długie lata Lwów dla Krakowa nie oznaczał kresów, ale punkt odniesienia. Równie ważny historycznie był – a w jakimś stopniu chyba nadal pozostaje – prowadzący aż do Wiednia, Norymbergi (to jedno z nielicznych ,,partnerstw" między miastami, które istnieje nie tylko na papierze) i Wenecji. Jestem przekonana, że krakowska definicja Europy Środkowej znacząco różni się od warszawskiej. W dodatku tożsamość środkowoeuropejska ma pod Wawelem znacznie większe znaczenie niż w stolicy.
Wreszcie, świadomość, że Kraków przynajmniej dwukrotnie w historii wykonał gigantyczną – i nie docenianą dziś – robotę jako ,,miasto na niepogodę". Najpierw wtedy, gdy doskonale wykorzystał przegraną Austrii w wojnie z Prusami i uzyskaną po 1866 roku autonomię. Po raz wtóry po 1945 roku, gdy o tyle, o ile było to możliwe, próbował być kolorową enklawą wolności w szarym PRL-u.
To moja tożsamość, jedna z wielu, które składają się na polskość. Myślę, że wartościowa nie tylko w skali lokalnej. Szkoda, że marginalizowana zarówno w debacie o dziedzictwie, jak i potencjale.
*
Posłowie z ulicy Wiejskiej, redaktorzy z Czerskiej, Prostej, Woronicza, Wiertniczej i kilku innych, bywalcy knajp na Placu Zbawiciela – zobaczcie nas! Każdy chów wsobny jest destruktywny.
Autorka jest publicystką "Tygodnika Powszechnego"
PISAŁ W PLUSIE MINUSIE
Rafał Matyja
Elita. Słowo nieaktualne
18–19 maja 2013 r.