Terror centralizmu

Warszawa nie rozumiała i nie rozumie specyfiki Śląska, bo poziom komplikacji tamtejszej tożsamości wykracza poza doświadczenie historyczne dawnego zaboru rosyjskiego. Z tej perspektywy trudno zrozumieć, że opowiedzenie się za niemieckością nie oznaczało zdrady śląskości – uważa publicystka.

Publikacja: 11.06.2013 21:00

Agnieszka Sabor

Agnieszka Sabor

Foto: Tygodnik Powszechny, Grażyna Makara Grażyna Makara

Red

Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam artykuł Rafała Matyi pt. „Elita. Słowo nieaktualne", opublikowany w sobotnio-niedzielnym wydaniu „Rzeczpospolitej" (18-19 maja), w którym autor – jakże słusznie! - zwraca uwagę na kryzys elit na poziomie lokalnym. Mam nadzieję, że tekst małopolskiego politologa stanie się początkiem dyskusji, do której chciałabym dodać swoje skromne trzy grosze – nie jako specjalistka, którą nie jestem, ale jako mieszkanka Krakowa, która przez ostatnie dwadzieścia lat bezradnie obserwowała postępującą marginalizację rodzinnego miasta.

Administracja paradoksu

Otóż, jestem głęboko przekonana, że jednego z głównych powodów uwiądu elit regionalnych, o którym pisze Rafał Matyja, należy szukać w latach 90., kiedy to reformę administracyjną kraju przeprowadzono w taki sposób, że wszystko, co lokalne, musiało ustąpić temu, co centralne. Zabrakło wtedy odwagi, by – uwzględniając znaczące przecież różnice tożsamościowe - stworzyć siedem, osiem dużych, silnych regionów, skupionych wokół dużych, silnych miast, które podzieliłyby między siebie funkcje metropolitalne i które promieniowałyby na region. Takich, które uczyniłyby z Polski „jedność różnorodności".

Wśród potencjalnych metropolii dwie: Białystok i Rzeszów powinno się było potraktować ze szczególną troską. Ich zadaniem byłoby bowiem zastąpienie Wilna i Lwowa, przedwojennych punktów odniesienia dla Podlasia i Podkarpacia. Gdyby przed dwudziestu laty odpowiednio wzmocniono te miasta (to prawda, dużym kosztem), dziś nie śledzilibyśmy być może idiotycznych dyskusji o „słoikach" i „doitach" (czyli: nowych warszawiakach). I nie zgrzytałby przekąs w ustach taksówkarza, tłumaczącego, że w stolicy nie ma dziś korków, bo w niedzielę wszyscy warszawiacy pojechali do domu, do Białegostoku.

Niestety, zaważyły wtedy wygórowane ambicje, rachunki wyborcze, a może i irracjonalna obawa przed rozpadem, tkwiąca w tyle głowy od czasu zaborów. Powstało szesnaście województw, bardzo zróżnicowanych ekonomicznie i cywilizacyjnie, praktycznie bezradnych wobec Warszawy, która zaczęła po prostu wysysać stamtąd wszystkich potencjalnych liderów. Innymi słowy: przyjęto model francuski (Paryż, potem Paryż, znowu Paryż, no, może jeszcze trochę Lyon czy Marsylia), zamiast niemieckiego, w którym Berlin jest co prawda stolicą polityczną państwa, ale najważniejsze media (z „die Zeit" i „der Spiegel") mają swoje siedziby w Hamburgu, zaś Frankfurt pozostaje drugim co do wielkości europejskim węzłem komunikacyjnym, a w konsekwencji także wielkim centrum finansowym i wystawienniczym.

Oczywiście, zjednoczone państwo niemieckie ma zupełnie inną proweniencję niż Polska. Ale czy Rzeczpospolita kiedykolwiek w swojej historii była tak scentralizowana jak dzisiaj? Przypomnijmy: Jagiellonowie krążyli między Krakowem a Wilnem, a nawet wtedy, gdy Warszawa była już główną siedzibą dworu królewskiego, władcy nadal (z dwoma dość nieszczęśliwymi wyjątkami) koronowali się na Wawelu. Sejmy odbywały się w Piotrkowie, Toruniu, Bydgoszczy, Lublinie, Radomiu, Sandomierzu, a nawet w Parczewie... Nie wspominając o sejmie grodzieńskim. Czasy zaborów też nie sprzyjały centralizacji (także mentalnej) społeczeństwa, o czym świadczy – współczesna! – mapa naszej sieci kolejowej.

Podsumowując: szkoda, że transformując nasze państwo nie popatrzyliśmy własną historię, a także na zachodniego sąsiada (sięgnęlibyśmy do starych, dobrych czasów, kiedy to z powodzeniem przejmowaliśmy od niego prawo magdeburskie). Szkoda, bo żyjemy w państwie paradoksalnym – scentralizowanym, a zarazem poszatkowanym jak kapusta.

Tymczasem o tym, jakie spustoszenie może być konsekwencją bezmyślnego kreślenia granic administracyjnych, wiedzą nie tylko mieszkańcy postkolonialnej Afryki, ale np. ... (to prawda, nie tak tragicznie) Sandomierza – miasta, którego mieszkańcy mogą mówić o historycznym pechu: najpierw jedno z najważniejszych centrów dawnej Rzeczypospolitej, w sposób naturalny związane z Małopolską, zostało od niej oddzielone podczas zaborów, kiedy włączono je do imperium rosyjskiego, teraz zaś stanowi część województwa świętokrzyskiego.

Sandomierz – ze swoją królewską historią i malowniczym założeniem urbanistycznym – pozostaje prowincją prowincji. Jeśli w ogóle pojawia się w świadomości ponadlokalnej, to w trzech kontekstach: dyskusji dotyczącej antysemickich malunków w sandomierskich kościołach, dobrotliwego serialu „Ojciec Mateusz", któremu promocyjnie dostarczył sielskiej scenografii, a ostatnio także kryminału Zygmunta Miłoszewskiego pt. „Ziarno prawdy".

Z Sandomierza do Kielc, stolicy województwa świętokrzyskiego, jedzie się półtorej godziny (91 kilometrów). Aby dotrzeć do Krakowa potrzeba dwóch i pół godziny (160 kilometrów). Jednak czyż ponowne, uzasadnione historią i perspektywą, związanie Sandomierza z Małopolską nie byłoby w ostatecznym rachunku bardziej korzystne (oczywiście pod warunkiem, że powstałaby wreszcie przyzwoita droga, skracająca dystans między dwoma historycznymi miastami)?

Odrzucony potencjał

Nie chodzi wyłącznie o to, że Sandomierz ze swoim niezwykłym dziedzictwem historycznym zamieniłby być może najpopularniejszy „trójkąt" turystyczny w Polsce (gdy przyjrzymy się ofertom turystycznym, stwierdzimy, że cudzoziemców najbardziej interesuje w Polsce Kraków, Auschwitz i Wieliczka, czasem z „suplementami" Wadowic, Częstochowy czy Zakopanego) w czworokąt. Choć – przy wsparciu państwa i odpowiedniej narracji – mógłby stać się ważnym elementem polityki historycznej, odwołującym się do tradycji pierwszej Rzeczypospolitej i idei jagiellońskiej. Być może o wiele ciekawszym od przyszłego Muzeum Historii Polski. Ciekawszym, bo in situ.

W dodatku piękny i kameralny Sandomierz to idealne miasto konferencyjno-seminaryjne. Potencjalnie – bo jak na razie pozbawione nie tylko infrastruktury, ale i marki (o lokalnych elitach nawet nie wspominając). Jednak w uzyskaniu marki jako lokalna metropolia mógłby pomóc Kraków.

Niestety, wszystkich tych możliwości nie widać z coraz bardziej wsobnej i zakochanej w sobie Warszawy, która – nota bene – w ogóle nie promieniuje, ani ekonomicznie ani kulturotwórczo, na województwo mazowieckie, którego nadal jest przecież stolicą. Dowód? Obumiera np. oddalony od Warszawy zaledwie o 26 kilometrów Otwock – porównywalny skalą, a relatywnie także tradycją z kilku kwitnącymi miastami-satelitami na południe od Paryża.

Miasto nad Świdrem było przed wojną nie tylko kurortem, ale poniekąd intelektualnym zapleczem stolicy. Przypomnijmy: nie kto inny, ale Michał Elwiro Andriolli, zainspirowany warszawską Wystawą Rolno-Przemysłową, wprowadził tu charakterystyczny styl architektoniczny, o którym Bolesław Prus miał napisać: „Są to cacka, jakich Warszawa jeszcze nie widziała w tej ilości i rozmaitości", a który Konstanty Ildefons Gałczyński nazwał (jakże mieszczańsko!) świdermajerem). Tu powstawały niezwykle nowoczesne i (piękne!) ośrodki leczenia gruźlicy i chorób psychicznych. Otwock był przed wojną przynajmniej porównywalny z Krynicą czy Szczawnicą.

Jak to więc możliwe, że najstarsze polskie sanatorium nizinne założone jeszcze w XIX wieku przez doktora Józefa Mariana Geislera zostało przed kilkunastu laty zburzone i zastąpione zwykłą „budowlanką"? Jak doszło do tego, że w 2008 roku spłonął słynny Olin, Zakład Letniskowy dla Dzieci ufundowany przez Bronisławę Dłuską (siostrę Marii Skłodowskiej-Curie) i Aleksandrę Piłsudską? Jakim sposobem słynna „Zofiówka", przedwojenny, modernistyczny budynek Towarzystwa Opieki nad Ubogimi Nerwowo i Umysłowo Chorymi Żydami, gdzie podczas wojny rozstrzelano 108 pacjentów i 3 lekarzy, stał się miejscem, w którym uprawia się przygodny seks, pije najtańszy alkohol, albo – co być może najbardziej niesmaczne – gra w paint ball?

Odpowiedź jest prosta: miejscowy samorząd jest nie tylko słaby, ale i nieświadomy potencjału miejsca, którym zarządza. A elity związane w ten lub inny sposób z Otwockiem nie grzmią, nie naciskają, nie organizują się (przypomnijmy tylko kilka, różnie kojarzących się nazwisk: Piotr Sommer i Kamil Sipowicz, Anna Grodzka i Zbigniew Nosowski). Wysiłki Mirosława Bałki – rzeźbiarza światowej miary, który świadomie pozostał w rodzinnym mieście, sprowadzając doń kolegów z najwyższej artystycznej półki – wydają się w tym kontekście pracą osamotnionego Syzyfa.

Warszawska arogancja

Rafał Matyja słusznie wspomniał w swoim tekście o upadku lokalnych mediów, które niegdyś były forum dyskusji pozawarszawskich elit. Zadam inne pytanie: a jakie jest miejsce Polski regionalnej w mediach krajowych? Przyznam, że jestem coraz bardziej znużona powtarzalnością i przewidywalnością – w gruncie rzeczy internetowych – tematów, które proponuje mi się jako czytelnikowi. Często po prostu plotkarsko-tabloidowych, choć publikowanych w mediach opiniotwórczych.

Owszem, regiony pojawią się w ogólnopolskiej narracji: zazwyczaj wtedy, gdy pijany kierowca wjedzie w kamienicę, kibol zabije kibola, albo matka wyrzuci noworodka do śmietnika – a więc jako sensacja albo sprzedażny news. Dziennikarzom krążącym między ulicą Wiejską a Alejami Ujazdowskimi nie mieści się jednak w głowie, że kompletnie poza warszawskim obiegiem rozgrywają się debaty naprawdę ważne, które w dłuższej perspektywie mogą okazać się o wiele istotniejsze niż np. kuluarowe tasowania w rządzie, a nawet zbyt drogie zegarki na ręku ministra Nowaka, zdradzające, że jest w nim niebezpiecznie dużo z Piotrusia Pana.

Przykład pierwszy: przez kilka dni główna wiadomość, jaka docierała do mnie za sprawą krajowych mediów, dotyczyła komplikacji w poruszaniu się po Warszawie, która wynikła z perturbacji powstałych podczas budowy drugiej linii stołecznego metra. Owszem, był to pewien problem dla plus minus dwóch milionów ludzi. Ale pozostałe trzydzieści parę milionów Polaków było tym zainteresowanych w stopniu przynajmniej umiarkowanym.

W tym samym mniej więcej czasie finalizowały się rozmowy na temat swoistej unii między Śląskiem a Małopolską. Z inicjatywy oddolnej, lokalnej wypracowano program ścisłej współpracy między dwoma województwami na najbliższe siedem lat. Współpracy, której celem jest stworzenie potężnej – na skalę europejską – aglomeracji, którą już dzisiaj zaczyna nazywać się „Krakowicami". Przedsięwzięcie ma charakter „globalny" i „lokalny" zarazem.

Z jednej strony zakłada np. poprawienie komunikacji między Krakowem a Katowicami czy wprowadzenie karty aglomeracyjnej, która w obydwu województwach uprawniałaby do tych samych usług publicznych (np. transportu). Z drugiej przewiduje np. wspólną walkę z zagrożeniami ekologicznymi (a te są w obydwu regionach bardzo poważne). Z trzeciej wreszcie, wspólne projekty.

Turystyczne – bo dlaczego międzynarodowa popularność miasta pod Wawelem nie miałaby pomóc promocji śląskich zabytków górniczych czy genialnego katowickiego modernizmu? Intelektualne – sojusz Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Śląskiego mógłby dać nieoczekiwane efekty. Last but not least: sportowo – Śląsk marzy przecież o tym, by UEFA przyznała mu przywilej organizacji mistrzostw Europy, a po Małopolsce od lat krążą dowcipy o „Zakopiance" i aspiracjach tego regionu do organizacji zimowych mistrzostw olimpijskich. To, czego nie da się zrealizować w pojedynkę, staje się możliwe dzięki sojuszowi.

Przykładów dostarcza zresztą najnowsza historia Europy: w 1988 roku (co ciekawe: w Sztokholmie) powstała unia czterech (nie sąsiadujących ze sobą) regionów naszego kontynentu: francuskiego Rhône-Alpes (ze stolicą w Lyonie), włoskiej Lombardii (Mediolan), Katalonii ( Barcelona) i Badenii-Wirtembergii (Stuttgard). Stowarzyszenie „Four Motors for Europe" (Cztery motory dla Europy) stało się skutecznym lobbystą, doskonale radzącym sobie zarówno z biurokracją państwową, jak i brukselską.

Czy w tym kontekście „unia śląsko-małopolska" naprawdę nie jest tematem wystarczająco atrakcyjnym dla wysokonakładowych mediów ogólnopolskich? Tymczasem nie znalazłam w nich żadnej poważnej, nieważne, krytycznej czy afirmacyjnej, analizy tego pomysłu. Pytanie: czy tylko dlatego, że kryzys wymusza tabloidyzację? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że poważny tekst o potencjale i zagrożeniach projektu „Krakowice" znalazłby więcej odbiorców niż litania o zamknięciu na kilka dni jakiegoś odcinka warszawskiego metra. Choćby tylko dlatego, że sprawa dotyczy ośmiu milionów ludzi zamieszkujących najbardziej zurbanizowany obszar Polski.

Lokalnie, czyli międzynarodowo

Zdumiewa również fakt, że państwo polskie nie potrafi wykorzystywać złożonych tożsamości lokalnych w polityce międzynarodowej. A przecież mogłoby z nich czerpać całą pełnią. To prawda, Wrocław stał się w ostatnim dwudziestoleciu symbolem fenomenu Europy Środkowej (ciekawszym i pełniejszym nie tylko w porównaniu z Krakowem, ale także Pragą i Budapesztem) – zawdzięcza to jednak tylko i wyłącznie samemu sobie. Tak jak tylko i wyłącznie sobie zawdzięcza fakt, że stał się pomostem między niemiecką a polską pamięcią historyczną.

Dlaczego np. w odpowiednim czasie, czyli między 2005 a 2010 rokiem nie zbudowaliśmy we Wrocławiu wielonarodowe Centrum Przeciw Wypędzeniom? Nie tylko jako antidotum na pomysły Eriki Steinbach. Taka instytucja – moim zdaniem istotniejsza niż przyszłe Muzeum Historii Polski w Warszawie - spełniłaby przynajmniej dwie uzupełniające się funkcje. Po pierwsze, wprowadziłaby polską narrację historyczną do obiegu międzynarodowego. I vice versa – sami moglibyśmy przyjrzeć się naszej historii w innych kontekstach.

Dlaczego Wrocław i Kraków nie są wystarczająco wykorzystywane w budowaniu silnego regionu środkowoeuropejskiego? A przecież z perspektywy tych miast ma on on ogromne znaczenie, o wiele większe być może niż z perspektywy Warszawy. Choćby tylko dlatego, że dystans między Wrocławiem a Pragą wynosi zaledwie 283 kilometry, między Wrocławiem a Dreznem – 269 kilometrów (na tej linii kursuje zresztą bardzo dobry pociąg), podczas gdy stolicę Dolnego Śląska od Warszawy oddziela sto kilometrów więcej.

To samo dotyczy polityki wschodniej, którą prowadzi państwo polskie. Jaki potencjał w tej dziedzinie mają południowe regiony świadczy np. fakt, że w Krakowie mieści się redakcja „Nowej Europy Wschodniej", bardzo ważnego periodyku poświęconego tej tematyce, którego wydawcą jest Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego powstałe i działające we Wrocławiu (wśród jego fundatorów jest zarówno miasto, jak i województwo dolnośląskie).

Ale czy ten potencjał – wynikający zarówno stąd, że gros wrocławian ma lwowskie korzenie, jak i stąd , że przez cały wiek XIX i dwudziestolecie międzywojenne punktem odniesienia dla Krakowa nie była Warszawa, ale Lwów, stolica Galicji – widziany jest z Warszawy? Gdyby tak było, szybkie ukończenie i sprawne zarządzanie autostradą A4 byłoby jednym z rzeczywistych priorytetów.

Tymczasem można odnieść wrażenie, że dla polityki warszawskiej metropolie z południa Polski ważne są przede wszystkim ze względu na urodę zabytków, które dostarczają malowniczych kulis dla spotkań „centrali".

Narracje alternatywne

Pozostaje jeszcze jeden aspekt – bynajmniej nie pośledniej miary. Lokalność - a co więcej: różnorodność narracji - sprowadzona zostaje (w najlepszym wypadku) do rangi ciekawostki etnograficzno-turystycznej. Szczepan Twardoch pisał w ostatnim „Magazynie Literackim" „Tygodnika Powszechnego" (19 maja): „Polskość zorientowana jest wokół historii Warszawy jako centrum oraz paru satelitów, wśród których wyróżnić możemy narrację o utraconych Kresach, wsobne, bo nie promieniujące na zewnątrz narracje mieszczańskiego Krakowa i Poznania, zaś na obrzeżach polskości jeszcze narrację wiejską, ludową. (...) Reszta Polski zdaje się na to godzić - i tak Powstanie Warszawskie staje się dziedzictwem mieszkańców Kutna i Łomży".

Mocne słowa pisarza, który jest etnicznym Ślązakiem (cytowany tekst to minirecenzja książki Ryszarda Kaczmarka poświęconej Polakom w Wehrmachcie). Zgadzam się z częścią jego wywodu, z częścią zaś chciałabym podjąć polemikę.

Jestem przekonana, że Warszawa nie rozumiała i nadal nie rozumie specyfiki tego regionu: ani przed wojną (choć mocno inwestowano wtedy w Katowice), ani w PRL-u (i to nawet za rządów Gierka), ani w III Rzeczpospolitej. Poziom komplikacji tożsamości śląskiej wykracza poza doświadczenie historyczne dawnego zaboru rosyjskiego (choćby dlatego, że opowiedzenie się za niemieckością podczas plebiscytu nie oznaczało przecież zdrady).

Jednak nie tylko to stanowi problem: nawet ci Ślązacy, którzy jednoznacznie (co stanowiło wybór trudny i wcale nie oczywisty) opowiedzieli się po stronie polskości, nie doczekali się ze strony państwa polskiego wdzięczności, czego najtragiczniejszym przykładem są losy Wojciecha Korfantego.

Przypomnijmy kilka faktów – choć powinny być powszechnie znane. Ten urodzony w Siemianowicach Śląskich polityk, który w 1918 roku jako poseł Reichstagu żądał przyznania Górnego Śląska odradzającemu się państwu polskiemu, który zaangażował się w powstanie wielkopolskie, który stanął na czele III powstania śląskiego, w 1935 roku musiał uciekać do Pragi przed represjami przeciwników politycznych (nie mógł przyjechać nawet na pogrzeb syna), a kiedy wreszcie wrócił w kwietniu 1939 roku, zamknięto go na Pawiaku (mimo że chciał walczyć z Niemcami), a zwolniono wyłącznie po to, by, ciężko chory, nie zmarł w więzieniu. Czy Korfanty rzeczywiście funkcjonuje w świadomości ogólnopolskiej, czy też jest tylko i wyłącznie bohaterem śląskim, lokalnym? Obawiam się, że druga odpowiedź jest, niestety, prawidłowa.

Inny przykład: wszyscy pamiętamy o akcji pod Arsenałem, wszyscy wiemy, kim były „orlęta lwowskie", ale czy katowicka wieża spadochronowa, w której we wrześniu 1939 roku bronili się tutejsi harcerze, w skali całego kraju jest symbolem czytelnym i równoważnym. Nigdy nie zapomnę słów pewnego leśnika, rdzennego Ślązaka, który oprowadzając mnie po lesie w okolicach Kuźni Raciborskiej, odradzającym się mozolnie po strasznym pożarze z 1992 roku: Polska częściej była dla nas macochą niż matką".

Nie jestem Ślązaczką, choć mam do tego regionu stosunek bardzo emocjonalny i pełen szacunku. Ale Szczepan Twardoch we wspomnianym wyżej tekście odwołuje się również do mojego doświadczenia – rdzennej krakowianki, która nosi z kolei w sobie nie tylko wsobną pamięć mieszczańskiej przeszłości miasta, ale także komplikację (choć krańcową różną od śląskiej – bez elementu tragizmu): komplikację galicyjską.

Zachować substancję

Zacznijmy od mojego stosunku do Powstania Warszawskiego (a także styczniowego – drugie było bowiem w pewnym sensie dopełnieniem/odbiciem pierwszego). Oczywiście, nie rozumiejąc go w ogóle, chylę czoło przed bohaterstwem żołnierzy i tragedią cywilów. Oczywiście przyjmuję je jako jeden ze zworników tożsamości państwa polskiego – i w tym sensie jest dla mnie ważne.

Jednocześnie muszę brać pod uwagę opowieści mojej babci, która wspominała zgrozę, złość i niedowierzanie, jakie wieść o powstaniu w Warszawie obudziła wśród mieszkańców Krakowa. ,,Przecież zawsze chodzi o to, by zachować substancję: tę materialną i tę duchową" - powtarzała mi mieszczańska babcia (dodajmy, że dziadek, nie znający jeszcze swojej przyszłej żony, żołnierz Armii Kraków, ale przy tym etniczny Węgier, po ucieczce z oflagu nie zdecydował się na bezpieczny Budapeszt, ale wrócił pod Wawel i ponosił smutne tego konsekwencje). Nie mogę twierdzić, że powstanie warszawskie to do końca moje dziedzictwo. Moi przodkowie w nim nie ginęli. Byli na powstańców wściekli.

Kolejny element ważnej dla współczesności narracji historycznej: rok 1968 i ówczesny wybuch antysemityzmu wraz ze skandalem ostatniego, miejmy nadzieję, w dziejach wypędzenia Żydów z jakiegoś europejskiego kraju. Interesował mnie krakowski aspekt tej historii. I cóż? Oto fragment wypowiedzi prof. Andrzeja Chwalby dla krakowskiego wydania ,,Gazety Wyborczej" (07.03.2008): ,,Antysemickie hece aranżowane przez komunistów były w Krakowie skromniejsze i mniej dotkliwe niż gdzie indziej. W mieście nie bylo sprzyjającego klimatu". Co nie znaczy – podkreśla profesor – że na drzwiach ,,podejrzanych" o żydostwo nie pojawiały się wulgarne napisy czy symbole antysemickie (nad czym czuwał KW PZPR z Czesławem Domagałą na czele, kacykiem nazywanym Iwanem Groźnym bądź gauleiterem).

Nie zwolniono żadnego pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego (choć, niestety, ofiarą czystek stał się prof. Władysław Łukawer z Wyższej Szkoły ekonomicznej) – o solidarności środowiska wzruszająco mówiła nie żyjąca już prof. Maria Orwid, wybitny psychiatra, zajmująca się m.in. problemami dzieci i wnuków ofiar Holokaustu w świetnej rozmowie-rzece, którą przeprowadzili z nią Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwajca (,,Przeżyć i co dalej?", Wydawnictwo Literackie 2006).

Piszę to nie po to, by negować akty antysemityzmu czy osłabiać znaczenie tamtych wydarzeń. Chodzi mi o to, że w tym przypadku Warszawa mogłaby się przejrzeć w krakowskim, prowincjonalnym lustrze. Z ciekawością przeczytałabym studium porównujące różne ośrodki akademickie w tamtym czasie. Dlaczego w Krakowie ,,nie było sprzyjającego klimatu" dla czystek?

Przede wszystkim chodzi mi jednak o to, by skomplikować polską narrację – nie tylko historyczną.

Skoro bowiem uznaję, że np. kwestia powstania warszawskiego (ale także listopadowego czy styczniowego) dotyczy mnie jako obywatelki państwa polskiego, chciałabym, by ponadlokalnym dyskursie tożsamościowym pojawiły się – nie na zasadzie ciekawostki historycznej, ale środka rzeczywiście formującego cywilizację Rzeczpospolitej, także tej współczesnej – elementy dziedzictwa, które, powiedzmy to sobie szczerze, jest mi zdecydowanie bliższe (choć na pewno mniej krwawe).

Zobaczcie nas!

Co się na nie składa? Ano przede wszystkim naturalne poczucie ciągłości i nieczęsta w Polsce mieszczańska duma, której wyrazem są niemal równoważne w oczach krakowian z Wawelem Sukiennice (kupiec to nie handlarz, kupiec to jest KTOŚ, potencjalnie nawet król kurkowy).

Duma, która jest zresztą pooddawana w obecnych czasach dużej próbie – o ile bowiem ogólnopolskie media do znudzenia rozpisują się o odrodzeniu Warszawy (co wyraża się głównie w opowieściach o odkrywaniu Pragi, zabytkach architektury powojennej i hipsterskich knajpach na Placu Zbawiciela), o tyle mało kto wspomina o degeneracji ,,starego mieszczaństwa", które znika, być może w sposób naturalny, na naszych oczach – w wyniku zmian cywilizacyjnych. Szkoda, że nikt nie potrafi się zdobyć na ,,podzwonne" dla tej ekonomicznie i kulturotwórczej warstwy.

Po drugie: samorządność i partycypacja (na Cmentarzu Rakowickim szczególnie wzruszające są nagrobki, które wśród zasług zmarłego na pierwszy plan wysuwają tę oto, że był on ,,obywatelem królewskiego miasta Krakowa). Prezydenci Józef Dietl (jedno z siedmiu dzieci austriackiego urzędnika), Mikołaj Zyblikiewicz (ochrzczony w cerkwi grekokatolickiej syn Ukraińca), Juliusz Leo (absolwent uniwersytetu w Berlinie) przeprowadzali w Krakowie ważne reformy, wprowadzając miasto w nowoczesność. Funkcji samorządowych nie traktowali, choć przecież mogliby, jako trampoliny politycznej do galicyjskiego Sejmu Krajowego we Lwowie czy wiedeńskiej Rady Państwa.

Zmarły w 1914 roku Wojciech Bednarski, dyrektor szkoły w podkrakowskim Podgórzu ufundował współobywatelom piękny park w starym kamieniołomie – przez całe życie łożąc nań spore fundusze. Seweryn Udziela, skromny urzędnik kuratorium, mający na głowie liczną rodzinę, stworzył jedną z najważniejszych placówek muzealnych w mieście - Muzeum Etnograficzne. Doktor Józef Oettinger – pierwszy {Żd, który otrzymał profesurę na Uniwersytecie Jagiellońskim – nie tylko zbierał fundusze na nowy szpital dla krakowian wyznania mojżeszowego, ale wykładał okulistykę za darmo, władze austriackie zablokowały mu bowiem pensję za zbyt propolskie wystąpienia i działalność patriotyczną. Doprawdy, obecne dyskusje o odpowiedzialności obywatelskiej na tym tle zawstydzają powierzchownością.

Po trzecie: ponadgraniczność i otwarcie na to, co za miedzą. Powtórzę: przez długie lata Lwów dla Krakowa nie oznaczał kresów, ale punkt odniesienia. Równie ważny historycznie był – a w jakimś stopniu chyba nadal pozostaje – prowadzący aż do Wiednia, Norymbergi (to jedno z nielicznych ,,partnerstw" między miastami, które istnieje nie tylko na papierze) i Wenecji. Jestem przekonana, że krakowska definicja Europy Środkowej znacząco różni się od warszawskiej. W dodatku tożsamość środkowoeuropejska ma pod Wawelem znacznie większe znaczenie niż w stolicy.

Wreszcie, świadomość, że Kraków przynajmniej dwukrotnie w historii wykonał gigantyczną – i nie docenianą dziś – robotę jako ,,miasto na niepogodę". Najpierw wtedy, gdy doskonale wykorzystał przegraną Austrii w wojnie z Prusami i uzyskaną po 1866 roku autonomię. Po raz wtóry po 1945 roku, gdy o tyle, o ile było to możliwe, próbował być kolorową enklawą wolności w szarym PRL-u.

To moja tożsamość, jedna z wielu, które składają się na polskość. Myślę, że wartościowa nie tylko w skali lokalnej. Szkoda, że marginalizowana zarówno w debacie o dziedzictwie, jak i potencjale.

*

Posłowie z ulicy Wiejskiej, redaktorzy z Czerskiej, Prostej, Woronicza, Wiertniczej i kilku innych, bywalcy knajp na Placu Zbawiciela – zobaczcie nas! Każdy chów wsobny jest destruktywny.

Autorka jest publicystką "Tygodnika Powszechnego"

PISAŁ W PLUSIE MINUSIE

Rafał Matyja

Elita. Słowo nieaktualne

18–19 maja 2013 r.

Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam artykuł Rafała Matyi pt. „Elita. Słowo nieaktualne", opublikowany w sobotnio-niedzielnym wydaniu „Rzeczpospolitej" (18-19 maja), w którym autor – jakże słusznie! - zwraca uwagę na kryzys elit na poziomie lokalnym. Mam nadzieję, że tekst małopolskiego politologa stanie się początkiem dyskusji, do której chciałabym dodać swoje skromne trzy grosze – nie jako specjalistka, którą nie jestem, ale jako mieszkanka Krakowa, która przez ostatnie dwadzieścia lat bezradnie obserwowała postępującą marginalizację rodzinnego miasta.

Pozostało 98% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?