Na uboczu wielkich protestów w Brazylii, Egipcie i Turcji rozgrywa się dramat może mniej skupiający uwagę światowych mediów, ale o wiele ważniejszy dla krajów Europy Środkowej. Od początku tego roku na ulice największych miast Bułgarii regularnie wychodzi po kilkadziesiąt tysięcy osób, demonstrując niezadowolenie z powodu trudnej sytuacji gospodarczej oraz nieudolności elit politycznych.
Zadziwia nie tylko liczba protestujących, ale także ich skuteczność. W lutym pod naporem społecznego sprzeciwu ustąpił centroprawicowy rząd Bojka Borisowa, a teraz zanosi się na to, że na podobny krok zdecyduje się nowy gabinet wspierany przez lewicę. Jednoznacznie antysystemowy charakter wystąpień obnaża nie tylko wyjątkową nieporadność bułgarskich decydentów, ale także pokazuje problem znacznie poważniejszy, któremu – być może – wkrótce będą musiały stawić czoło inne państwa regionu: dylemat bezalternatywności.
Jeśli jest jakiś kraj, w którym można jak w soczewce zidentyfikować większość problemów od lat dręczących Europę Środkową, to właśnie Bułgaria. Liczba afer finansowych, politycznych i obyczajowych, w jakie zamieszane były zarówno lewica (rządząca w latach 2005–2009), jak i centroprawica (u władzy w okresie 2009–2013), przekracza regionalną średnią. Oznacza to, że żadna z dwu dominujących na scenie politycznej formacji nie jest w stanie przedstawić wiarygodnej oferty, dzięki której można by odbudować zaufanie społeczeństwa.
Społeczna bezradność
Przywrócenie nadziei tym, którzy już dawno zwątpili w sens polityki, jest w Bułgarii bardzo trudne, bo „nadzieja" w ustach ludzi, którzy tyle razy zawodzili, brzmi jak slogan bez pokrycia. A protesty nie są narzędziem zmiany – bo na nią nie ma większych szans – ale przejawem społecznej bezradności. Dlatego ich wynik jest tak nieprzewidywalny.
Europa Środkowa nie powinna lekceważyć wydarzeń w Bułgarii. W zeszłym roku o sile masowych wystąpień przekonała się już Rumunia, gdzie demonstracje także doprowadziły do przetasowań na szczytach władzy. Problem wyczerpania i utraty wiarygodności całej klasy politycznej staje się powoli wizytówką całego regionu. Gdy kilka lat temu na Węgrzech w bezprecedensowy sposób ośmieszali się socjaliści, wielu wiązało nadzieje z Viktorem Orbánem. Obecnie, kiedy praktyki stosowane przez jego gabinet pokazują, że w uwiedzeniu władzą i nieporadności w jej sensownym wykorzystaniu nie różni się on od postkomunistycznych poprzedników, niezadowoleni mogą jedynie głośno narzekać.