To nie tak miało wyglądać – wzdychają smętnie politycy Platformy. Wewnątrzpartyjna kampania i efektowna reelekcja wzmocnić miały samego Donalda Tuska, ale i poprawić nieco image PO. Partyjnym strategom marzyły się wielkie wyborcze konwencje, efektowne wystąpienia, wlanie w rozżalone partyjne doły i elektorat nadziei na lepsze jutro. Zamiast tego mamy ostre ataki przypuszczane przez skazanego na porażkę pretendenta, uniki faworyta, niesmak działaczy i, w najlepszym razie, obojętność publiczności.
Schetyna z pieczary
Grzechem pierworodnym wyborów szefa Platformy jest obsada ról tego dramatu. W kluczową dla ich przebiegu i atmosfery postać pretendenta do tronu, challengera, tego, który rzucać miał rękawicę, wcielić się miał nie partyjny outsider, otwarty krytyk Tuska, ale ten, który przez lata był jego najbliższym współpracownikiem. To Grzegorz Schetyna miał zebrać w sobie odwagę, by wyjść z „pieczary" (jak nazywa się jego sejmowy gabinet) i stanąć do pojedynku z premierem. Zresztą...
Cały pomysł powszechnych wyborów w PO wziął się w dużej mierze z lęku przed tym, jak wyglądać będzie kongres, na którym wybierać miano partyjnego lidera. Tusk i jego otoczenie podejrzewali, że Schetyna może tak „poukładać się" z działaczami regionalnymi, że albo zagrozi przywództwu premiera, albo tak mocno go zaszachuje, że wywalczy sobie realną, mocną pozycję „drugiego po Bogu" i odzyska wpływ na politykę partii rządzącej. Wybory bezpośrednie miały pozwolić na uniknięcie tego czarnego scenariusza, a w starciu ze Schetyną Tusk błyszczeć miał elokwencją, swobodą, dowcipem i pewnością wygranej.
Co najważniejsze jednak, starcie Tusk – Schetyna miało być walką dwóch dawnych przyjaciół, dziś zwaśnionych, ale pamiętających czasy, gdy ramię w ramię działali w KLD, UW i budowali PO. Mających swe rachunki krzywd, ale i świadomość, że wiedzą o sobie na tyle dużo, by prowadzić bój samoograniczający się, nie śmiertelny, ale taki, po którym wciąż – niezależnie od wyniku i rozmiarów zwycięstwa Tuska – będą mogli pozostać liczącymi się politykami Platformy. Tamta walka miała rozegrać się w trakcie wewnętrznego „ucierania" i cichego przeciągania na swoją stronę regionalnych działaczy.
Na zewnątrz miały wydostawać się z niego raczej komunikaty pozytywne, dowodzące, że PO jest ugrupowaniem przenoszącym na polski rynek zachodnie wzorce wewnątrzpartyjnej demokracji bezpośredniej, potrafiące „pięknie się różnić" i elegancko – wewnętrznie – rywalizować. Tusk miał być w nim kandydatem raczej delikatnie szczypanym niż ostro atakowanym, a cała operacja miała dowieść, że jest wciąż jedynym i pełnoprawnym liderem Platformy, że wewnątrzpartyjny konkurent nie jest mu w stanie poważnie zagrozić, więc niech nie „pojękuje, bo usłyszy »nie jesteś w stanie wygrać przywództwa, to nie przeszkadzaj«" (jak mówił w czerwcowym wywiadzie dla „Polityki" Donald Tusk).