Zdeformowany obraz Kościoła

Jestem pewien, że ani ideologiczni liberałowie, ani ideologiczni integryści nie naprawią Kościoła. Raczej zadadzą mu kolejne rany – twierdzi teolog i publicysta

Publikacja: 23.09.2013 20:58

Maciej Zięba

Maciej Zięba

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Red

Czy da się poważnie porozmawiać o Kościele w Polsce? Im dłużej żyję, tym większe targają mną wątpliwości. Jeśli bowiem tworzę sobie obraz Kościoła katolickiego na podstawie tekstów zamieszczanych w „Gazecie Wyborczej” czy w „Polityce”, nie wspominając już o portalach internetowych, a tym bardziej tabloidach, to gdyby ten obraz choć w ćwierci był prawdziwy, to natychmiast bym się z takiego Kościoła wypisał. Jeżeli jednak mocno mnie dotyka oraz martwi deformowanie obrazu Kościoła w mainstreamowych mediach, to deformowanie jego obrazu przez samych katolików po prostu mnie boli, a nawet rani.

Księża ukąszeni

Tę niewesołą refleksję sprowokował artykuł Jakuba Pacana

„Liberałowie nie naprawią Kościoła”

(„Rzeczpospolita” 27 sierpnia 2013). Albowiem według Pacana „kościelny liberał” to katolik, który cierpi na „ukąszenie heglowskie”, wyznając nieuchronność postępu, którego finalnym etapem jest liberalna demokracja. Stara się więc doń dostosować lub przynajmniej szukać punktów stycznych. A jest to postawa z gruntu szkodliwa, bo, po pierwsze, „lewicowo-liberalne salony” konsekwentnie dążą do unicestwienia Kościoła, po drugie, w praktyce taki „liberalny katolicyzm”, któremu uległy Kościoły na Zachodzie, prowadzi do tego, że „najpierw do liturgii dopuszczono wiernych świeckich, a obecnie każdy, kto tylko ma ochotę, może »sprawować« mszę”, księża są niewierzący, skasowano spowiedź i (przynajmniej w USA) „nikogo nie dziwi widok księdza sprawującego mszę i siedzącego w pierwszej ławce jego partnera życiowego”.

„Liberał” jest to więc katolik, który ślepo wierzy w Hegla i „liberalną demokrację”, lecz nie wierzy w Chrystusa, a zarazem odrzuca dogmaty, lekceważy sakramenty i żyje niezgodnie z etyką.

Taki sposób narracji nieuchronnie przywodzi mi na myśl niegdysiejsze relacje z USA, które w dzieciństwie odnajdywałem w archiwalnych już wtedy gazetach. Amerykę odmalowywano jako krainę, w której ostentacyjnie wymalowane kobiety ubrane w pończochy z napisem coca-cola sączą ten brunatny, lepki napój, okrutnie przy tym traktując swoich służących, Murzynów, a w tym samym czasie ich mężowie zrzucają stonkę na ziemniaczane zagony w NRD, CSRS, PRL i ZSRR.

Napięcie na linii integryści–liberałowie nie musi zamieniać się w walkę, jeśli tylko spełnione są trzy powyższe kryteria: dobrej woli, uczciwości i kompetencji

Owszem, istniał w USA bolesny problem dyskryminacji rasowej, istniała zimna wojna, w której nie zawsze kierowano się etyką, istniał też problem nachalnej reklamy, a i coca-cola nie jest napojem dla wyrafinowanych podniebień, ale nawet jako brzdąc intuicyjnie wiedziałem, że realne Stany Zjednoczone wyglądają jednak co nieco inaczej.

Naprawdę nie snułbym takich analogii, oszczędzając autorowi złośliwości, gdyby nie dalszy ciąg artykułu, w którym Pacan z poziomu abstrakcji przechodzi do poziomu rzeczywistości. W Polsce bowiem – jego zdaniem – nosicielami tej opisanej powyżej śmiertelnej „choroby” (to jego określenie) są księża Mądel, Lemański, Boniecki i Sowa. Na szczęście jednak dla nas wszystkich czujną gorliwością wykazuje się episkopat, który „dusi w zarodku wszelkie inicjatywy w kierunku »otwarcia« i »demokratyzacji« Kościoła”.

Jest to – wypisz wymaluj – kontynuacja schematu z dawno minionej epoki. W nim bowiem po ogólnym opisie „imperialistycznego zagrożenia” najpierw ukazywano jego społeczną szkodliwość (tu: mogą one zatruć cały Kościół, mamiąc alumnów, którzy „jak gąbka chłoną wszystko, co ich otacza”), a potem podawano imienną listę „wrogów ludu” połączoną z wyrażeniem wdzięczności dla „kierownictwa partyjnego”, które tępi ich knowania w zarodku.

Otóż nie muszę się zgadzać z wszelkimi poglądami, tym bardziej działaniami wyżej wymienionych (i różnych od siebie) księży, by głęboko się nie zgodzić z insynuacjami prowadzącymi do brutalnej deformacji ich poglądów, a – w praktyce – do zanegowania ich kapłaństwa. Podobnie też – Bogu niech będą dzięki – biskupi nie są żadnym politbiurem tropiącym najmniejsze przejawy pieriestrojki czy też głasnosti (choć tak najczęściej ich opisują „liberalne” media) i dlatego – na szczęście – nie „duszą w zarodku wszelkich inicjatyw w kierunku »otwarcia« i »demokratyzacji« Kościoła”. Istnieje bowiem potrzebne i twórcze otwarcie (takoż kolegialność) w Kościele (vide papież Franciszek), istnieje też otwarcie niebezpieczne, które rozcieńcza depozyt wiary.

Generalizacje ideologa

Opis Kościołów na Zachodzie pióra Jakuba Pacana byłby jednostronny nawet w najtrudniejszym dla Kościoła w XX wieku okresie początku lat 70. Czterdzieści lat później – po pontyfikatach Jana Pawła II i Benedykta XVI – uderza ideologicznym postrzeganiem Kościoła i świata.

Być może istnieje parę parafii w USA, w których nie razi, gdy ksiądz uczestniczy w Eucharystii razem ze swym „partnerem życiowym” (aczkolwiek nader wątpię, czy ów ksiądz posiadałby misję kanoniczną), ale w każdej z blisko 200 amerykańskich diecezji byłaby to postawa i skrajna, i niezwykle rzadka.

Zapewne też istnieją (a na pewno byli w przeszłości) w Holandii tacy dominikanie i jezuici, którzy chcą „odprawiać” mszę bez kapłana, a w Niemczech rzeczywiście spowiedź jest nieczęstą praktyką. Jednakże uogólnienia dotyczące wszystkich niderlandzkich dominikanów i jezuitów, ogólne stwierdzenie, iż „w Niemczech nie praktykuje się spowiedzi”, czy też teza, że włączenie świeckich wiernych do liturgii (a leitos ergon znaczy „działanie ludu”! – M.Z.) prowadzi do profanacji Eucharystii, są generalizacjami, które nie zdziwią jedynie w ustach wyznawcy ideologii. Mogą jednak dziwić u człowieka, który troszczy się o dobro Kościoła, a takim – jak rozumiem – jest autor tekstu. I nie jest dla niego usprawiedliwieniem, że rzeczywiście istnieją przypadki nadużyć, czasami tylko groteskowe, ale czasami okropne, wręcz wołające o pomstę do nieba. W każdej bowiem ideologii – podobnie zresztą jak w każdej herezji – istnieje jakiś element prawdy.

Owszem, w realnym świecie i realnym Kościele istnieje odwieczne napięcie pomiędzy „integrystami” i „liberałami”, tak jak istnieje napięcie pomiędzy Kościołem a światem, prawdą i wolnością, ewangelizacją a prozelityzmem czy tolerancją a biernością. I każdy rozsądny człowiek żyjący w Kościele dobrze wie, że takie napięcia istnieją, istniały i istnieć będą oraz że Kościół nie ma jednoznacznych rozwiązań w przestrzeni społecznej, bo te – jak przypomina Jan Paweł II – „ze swej natury wykraczają poza ścisły zakres kompetencji Magisterium”.

To, co naprawdę niszczy Kościół, to tylko po części nadużycia „liberałów”, znacznie gorsze jest – zarówno po ich stronie, jak i po stronie integrystów – zideologizowanie postaw oraz odrzucanie przez ich reprezentantów wewnątrzkościelnego dialogu (trudno jest bowiem dyskutować z niszczycielami Kościoła).

Istniejące w Kościele napięcie pomiędzy dostosowaniem czy dopasowaniem (Anpassung) a niezmiennością i sztywnością (Unveranderlichkeit) precyzyjnie opisywane przez Ericha Przywarę poróżniło już św. Pawła ze św. Piotrem, zmusiło też apostołów do zwołania zaledwie 20 lat po śmierci Pana Jezusa pierwszego soboru w historii. I to jest droga działania Kościoła, którą ukazują apostołowie – uczciwa aż do bólu wewnętrzna debata – po Pawłowe wyznanie: „otwarcie mu (Piotrowi – M.Z.) się sprzeciwiłem, bo na to zasłużył” – połączona z nieusuwalnym dążeniem do pojednania i jedności.

I niezmiernie mi w Polsce brakuje takiej debaty, której podstawą jest próba zrozumienia stanowiska adwersarza, budowanie na tym, co wspólne, i próba zmniejszenia podziałów, a nie dezawuowanie przeciwników (imputowanie im niecnych intencji), ferowanie jednoznacznych wyroków (obarczanie ich winą za wszelkie zło) i utwierdzanie się we własnych racjach.

Sprawy istotne i drugorzędne

Po pierwsze, jeśli dialog ma być w ogóle możliwy, to jeżeli nie ma po temu jednoznacznych i starannie sprawdzonych dowodów, nie wolno zakładać złej woli u osób, z których poglądami się nie zgadzam.

Trzeba przyjąć, że zarówno o. Wiśniewski, ks. Zieliński, ks. Boniecki, Tomasz Terlikowski czy ks. Lemański, jak i Jakub Pacan w swych działaniach kierują się tym samym dobrem Kościoła. Różnią się w jego odczytywaniu, często w sposób znaczący, z powodów różnorakich doświadczeń, różnic w wykształceniu, indywidualnej wrażliwości, różnorodnych powołań w Kościele, ale nadal są braćmi (i – pamiętając o kobietach – siostrami) w Chrystusie.

Po drugie, uczciwość w ocenach, która przekracza ideologiczną percepcję rzeczywistości. To znaczy, że zakaz wystąpień dany księdzu Isakowiczowi-Zaleskiemu rozważamy w podobnych kategoriach jak zakaz wystąpień księdza Bonieckiego (a nie, że z definicji zakaz dany księdzu z mojego „obozu” jest niesłuszny, gdy ten drugi jest słuszny jak najbardziej) i oceniamy wedle tych samych kryteriów (bez względu na to, czy materiały IPN obciążają o. Hejmę, bp. Wielgusa czy ks. Czajkowskiego), że zastanawiamy się nad merytoryczną słusznością lub niesłusznością argumentów, a nie nad tym, czy przytacza je „Gazeta Wyborcza” czy też „Nasz Dziennik”, „Niedziela” czy „Gość Niedzielny”, „Tygodnik Powszechny” czy „Idziemy”.

Po trzecie, znajomość teologii i historii Kościoła. To dzięki niej możemy odróżniać sprawy istotne od drugorzędnych, uczymy się poczucia tajemnicy i złożoności problemów, bogactwa katolickiej wiary (rekordem redukcjonizmu był, jak sądzę, pogląd znanego naukowca, integrysty, który publicznie utrzymywał, że do katolicyzmu wymagana jest jedynie wiara w istnienie Boga i w nieomylność papieża), pułapek i szans kryjących się w relacji wiara i kultura, Kościół – świat czy też Kościół – państwo. O problemach tych głęboko i krytycznie pisali w czasach ostatniego Soboru Jacques Maritain, Henri de Lubac, Charles Journet, Hans Urs von Balthazar, a w następnej generacji choćby Avery Dulles, Rolland Minnerath czy Jean-Miguel Garrigues, a do tego należy dodać ogromną spuściznę Jana Pawła II i Benedykta XVI. Jest to jednak poważna teologia.

W Polsce dyskusja nadal nie przekracza poziomu refleksji, iż wszelkie zło płynie z tego, że „do liturgii dopuszczono wiernych świeckich”, takiego czy innego wywiadu w „Gazecie Wyborczej” (lub „Naszym Dzienniku”), czy też zdjęcia z Nergalem.

Nabrzmiewający spór

Każdy z nas, każdy człowiek, pracuje na innej bazie egzystencjalnych danych, intelektualnych i emocjonalnych, każdy też urodził się w innym punkcie czasoprzestrzeni, odebrał inne wychowanie oraz wykształcenie, ma odmienną wrażliwość i estetykę. Może to być wzbogaceniem dla naszej katolickości, budując wspólnotę komplementarnych talentów, tworząc wielorakość świadectwa i zwiększając potencjał ewangelizacji, ale może też być źródłem podziałów i kłótni – brutalnej walki ideologicznego integryzmu z ideologicznym liberalizmem. Ten element walki jest obecny, co więcej, nabrzmiewa w Kościele polskim. Jest to dobre dla umacniania zwartości walczących obozów. Bardzo jednak niedobrze służy sprawie ewangelii na polskiej ziemi.

Ale napięcie na linii integryści – liberałowie nie musi zamieniać się w walkę, jeśli tylko spełnione są trzy powyższe kryteria: dobrej woli, uczciwości i kompetencji. Znam paru publicystów (choćby Pawła Milcarka, Pawła Lisickiego, Filipa Memchesa czy też Dominika Zdorta), których zapewne należy zaliczyć do „integrystów” (a oni uważają mnie za „liberała”), spełniających owe kryteria w swoich publikacjach. Czytam owe teksty z namysłem, ważę zawarte w nich racje i konfrontuję z moimi poglądami. Jest to lektura twórcza – także przez konfrontację – wyrywająca z inercji, pogłębiająca i poszerzająca mą katolickość. Im jest bliżej do Benedykta XVI, mnie do Jana Pawła II (ale wszyscy uznajemy, że każdy papież jest Wikariuszem Chrystusa), oni cieplej w swych sercach noszą nauczanie Trydentu, ja – Vaticanum Secundum (ale wszyscy uznajemy nauczanie każdego ekumenicznego soboru), ja bardziej się obawiam zamknięcia Kościoła w oblężonej twierdzy, oni – rozpłynięcia się wiary przez uleganie duchowi czasu. Te i inne różnice nie przeszkadzają nam w uznawaniu naszej katolickości (a wyznam, że bywa bolesne, gdy bracia i siostry w wierze – a nie ludzie z zewnątrz – oskarżają o intelektualną przewrotność i defekty moralne), a także we wzajemnym szacunku i poczuciu, że zależy nam na dobru Kościoła.

Jestem więc pewien, że ani ideologiczni liberałowie, ani ideologiczni integryści z pewnością nie naprawią Kościoła. Raczej zadadzą mu kolejne rany. Czy naprawią go nieideologiczni integryści i liberałowie? Tego nie wiem. Ale mogą sobie wzajemnie pomagać w reperowaniu siebie. A to jest najlepsza metoda naprawiania Kościoła.

Autor jest dominikaninem, teologiem, filozofem i publicystą

Czy da się poważnie porozmawiać o Kościele w Polsce? Im dłużej żyję, tym większe targają mną wątpliwości. Jeśli bowiem tworzę sobie obraz Kościoła katolickiego na podstawie tekstów zamieszczanych w „Gazecie Wyborczej” czy w „Polityce”, nie wspominając już o portalach internetowych, a tym bardziej tabloidach, to gdyby ten obraz choć w ćwierci był prawdziwy, to natychmiast bym się z takiego Kościoła wypisał. Jeżeli jednak mocno mnie dotyka oraz martwi deformowanie obrazu Kościoła w mainstreamowych mediach, to deformowanie jego obrazu przez samych katolików po prostu mnie boli, a nawet rani.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?