Pamiętacie Państwo dwa pierwsze odcinki serialu „Polskie Drogi"? Jest wrzesień 1939 roku. Kapral Leon Kuraś dostaje rozkaz spalenia kilku worków pełnych nowiutkich polskich banknotów. Nie weszły do obiegu, a nie powinny wpaść w ręce wroga. Ale Kuraś tylko część pali, a resztę chowa do cholewy swojego ułańskiego buta. Niedługo później, dzięki tym pieniądzom, robi niezły interes. Daje sowitą łapówkę żołnierzowi Wehrmachtu, by w ten sposób wykupić siebie i dwóch kolegów z niemieckiej niewoli.
Jan Paweł II też napisał w testamencie, by po jego śmierci coś spalić. Ale okazuje się, że jego prywatne notatki – bo właśnie to miało pójść do pieca – jednak ujrzą światło dzienne, i to w formie książkowej. Polecenie spalenia dostał papieski sekretarz, ksiądz (wówczas jeszcze nie kardynał) Stanisław Dziwisz. Ale tego nie zrobił.
Skąd takie skojarzenie wojennego serialu z zapowiadanym 600-stronicowym tomem z papieskimi notatkami? W obu przypadkach doszło do zignorowania czyjejś woli. W obu przypadkach ocalone papiery są całkiem wartościowe. Obawiam się, że w obu przypadkach można myśleć o udanym biznesie. Drobna różnica jest taka, że kapral Kuraś był postacią fikcyjną.
Zapewne nikt nie wytoczy prawnych armat przeciwko kardynałowi ani wydawcy książki. Bo kardynał może i złamał testament, ale ostatnią wolę papieża trudno wpasować w przepisy kodeksu cywilnego o testamentach i spadkach. Dotyczą one bowiem konkretnego majątku, a tego papież nie pozostawił.
Jest wprawdzie przepis umożliwiający spadkodawcy wskazanie, by konkretna osoba podjęła się „oznaczonego działania lub zaniechania". Ale może to dotyczyć tylko spadkobierców, a Stanisław Dziwisz takim nie jest. Zresztą sama treść papieskiego testamentu to w większości rozważania o sprawach wiary, a nie o dobrach doczesnych.