W trwające pięć lat rokowania o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej zaangażowane były dziesiątki tysięcy doskonale opłacanych urzędników Komisji Europejskiej i rządów 15 państw ówczesnej Wspólnoty i niewiele mniej negocjatorów z krajów kandydackich. Mimo to nie zdołali oni przewidzieć, jak faktycznie będzie wyglądało największe poszerzenie w historii UE i jakie ono przyniesie efekty. Dziesięć lat po przyjęciu Polski do Unii wiadomo już, że popełnili przynajmniej dziesięć błędów.
1.? Pokusa „małego poszerzenia"
Pokusa „małego poszerzenia" była żywa aż do ostatnich godzin szczytu w Kopenhadze w grudniu 2002 r. Nawet w tym decydującym momencie przywódcy mniejszych państw kandydackich, na czele z ówczesnym premierem Węgier Peterem Medgyessym, starali się wykorzystać warunki stawiane przez Polskę w rokowaniach (domagaliśmy się większych subwencji dla rolnictwa), aby przekonać Brukselę do szybkiego poszerzenia Unii bez naszego kraju. Taka koncepcja miała wielu zwolenników także w Komisji Europejskiej i rządach państw zachodnich. Małe kraje kandydackie nie tylko nie stawiały żadnych warunków, ale też powszechnie uważano, że Węgry, Czechy i republiki bałtyckie są o wiele lepiej przygotowane do członkostwa niż Polska.
Prawda okazała się inna: w ciągu dziesięciu lat Polska dokonała największego skoku w rozwoju (z 51 do 69 proc. średniej rozwoju Unii wobec przejścia z 63 do 68 proc. w przypadku Węgier), nie wpadła też w recesję, która okazała się bardzo głęboka na przykład dla Bałtów.
W 2004 r. koncepcję „małego poszerzenia" zablokowały Niemcy, ale uczyniły to ze względów politycznych i historycznych. Dziś wiadomo, że strategia Berlina broniła się także z punktu widzenia gospodarki.
2. ?Wieś nie sprosta konkurencji
Dobrze zapamiętałem, jak w 2001 r. Franz Fischler, ówczesny komisarz ds. rolnictwa, przekonywał mnie w trakcie wywiadu dla „Rz", że przynajmniej przez kilka lat po przystąpieniu naszego kraju do Unii polska wieś powinna być wykluczona ze wspólnego rynku. Nadal miałyby obowiązywać cła w handlu żywnością, a dopłaty bezpośrednie dla polskich rolników byłyby odłożone na później. Austriackiemu politykowi nie chodziło tylko o oszczędności dla budżetu Brukseli. Był przekonany, że w bezpośredniej konfrontacji polska produkcja rolna zostanie „zmieciona" przez znacznie tańszą ofertę zachodnich, przede wszystkim francuskich, farmerów.