Piszę te słowa w dniu, w którym zaprzysiężony został rząd Beaty Szydło. To pierwsza Rada Ministrów wyłoniona przez jedną formację polityczną w polskiej historii w ogóle, a nie tylko po 1989 roku. Nawet bowiem w PRL komuniści mieli jakichś, może i „papierowych", ale jednak „koalicjantów". Tym razem mogliśmy się poczuć, jakby Polska była Wielką Brytanią, w której rządy jednej partii to reguła, od której tylko czasem są wyjątki (choćby lata 2011–2015, gdy rządziła koalicja torysów Davida Camerona i liberalnych demokratów Nicholasa Clegga).
Dowalić pisiorom
Fakt, że rząd ma charakter jednopartyjny, powoduje z jednej strony, że nie będzie problemu z koalicjantem, którego trzeba „obłaskawiać" i dzielić się z nim stanowiskami, a z drugiej w sposób istotny wpłynie na szybkość podejmowanych decyzji: nie będzie koalicyjnych targów czy gierek, które niezależnie od politycznej barwy koalicyjnego rządu, zawsze opóźniały proces decyzyjny. Jednak konsekwencją powołania rządu jednej formacji mającej bezwzględną większość sejmową jest też wykluczenie możliwości zasłaniania się sprzeciwem koalicjanta, który uniemożliwił realizację naszych wspaniałych planów i cennych inicjatyw. Rządzić samodzielnie oznacza, że nie ma na kogo zwalić winy, że czegoś nie zrobiliśmy, choć to na przykład obiecaliśmy. Jak widać, rząd one party government ma swoje zalety, ale też wady – choć jednak zalety zdecydowanie przeważają.
Gdy młody i zacny publicysta w jednym z tygodników szczerze żałuje, że wyborcy partii KORWiN nie będą mieli swojej reprezentacji w Sejmie (choć ów autor popierał naszego kandydata na prezydenta i brał udział w kampanii PiS), to jednak trzeba przytomnie zauważyć, że sprawność rządzenia po latach chaosu i inercji jest wszakże dobrem wyższym niż brak politycznej reprezentacji co 20. – w tym przypadku – głosującego w naszym kraju.
Nowy rząd ma o tyle komfortową sytuację, że posiada „swojego" prezydenta RP. W żywotnym interesie głowy państwa jest bardzo mocne wsparcie tego rządu, bo dzięki owej „politycznej symbiozie" i braku „wojny na górze", ów „nasz" prezydent w istotny sposób zwiększa swoje szanse na reelekcję w 2020 roku. Godzi się jednak przypomnieć ?– proszę wybaczyć, ale ku przestrodze – że Platforma Obywatelska miała identyczną sytuację w ostatnich pięciu latach, gdy mając „własnego" prezydenta, rząd najpierw Donalda Tuska, potem Ewy Kopacz, czas ten (lata 2010–2015) praktycznie zmarnował, kiepsko administrując krajem, a nie rządząc i reformując.
Aintelektualna jest krytyka rządu Beaty Szydło, zanim nawet zdążył się on ukonstytuować. W ten sposób krytycy tego gabinetu sami sobie odbierają wiarygodność: opinia publiczna widzi i czuje, że chodzi o to, aby „dowalić pisiorom", a nie merytorycznie oceniać rząd, wyławiając wpadki czy grzechy zaniechania. To pierwszy zasadniczy błąd krytyków nowej władzy.