W czasach mojej warszawskiej podstawówki w drugiej połowie lat 80. namiętnie śledziliśmy losy czterech pancernych i psa. W głowach nadal mieliśmy wojnę: bić Niemca! A skoro Niemców nie było pod ręką, dzieci szukały kogoś na zastępstwo. Brzmiące z niemiecka nazwisko wystarczyło, abym regularnie obrywał. Strach przed wielką wojną mieszał się z codziennością przesyconą „małą” przemocą.
Wydawało mi się, że o tym zapomniałem. Ale wybuch pełnoskalowej wojny w Ukrainie, odradzający się wyścig zbrojeń, a także dramatyczne obrazy z Gazy i regionu spowodowały, że strach powrócił. Nałożył się na opowieści świadków historii, z którymi dane mi było rozmawiać. Na przykład o statkach pełnych europejskich uchodźców, które w pierwszych latach hitleryzmu tułały się po Atlantyku od Nowego Jorku przez Hawanę, Caracas, aż do Buenos Aires. Żaden kraj nie chciał wpuścić ludzi bez wiz.