Prezenty rozdane, karp zjedzony, gorzałka wypita. Bo że pustki w kieszeni, a może nawet raty w banku, to oczywiste; wciąż mamy festiwal zakupów. Nic dziwnego, że coraz rzadziej nazywamy te dni Bożym Narodzeniem, a coraz częściej politycznie poprawnie „świętami", zapominając tylko dodać, że to święta handlowca i bankiera.
Co nam po nich zostaje w sercu i umyśle? Słodka dziecina w żłobku, tradycyjne potrawy i rodzinna atmosfera! Bo jeżeli nawet pamiętamy, że Bóg narodził się w stajence, wzgardzony przez ludzi, i Jemu, a nie prezentom, wyśpiewujemy kolędy, to tylko lekko ocieramy się o bożonarodzeniową tajemnicę i jeszcze daleko do jej sedna.
Wielkie religie – islam, hinduizm, buddyzm, judaizm, by nie wymieniać wiar wymarłych lub marginalnych – rozmaicie opowiadają o swoim Bogu albo bożkach. Ale zawsze jest to potężna, choć niezbyt określona postać – lub wiele postaci – usadowiona na niebiańskim tronie i stamtąd panująca nad naszym padołem. Nieraz się objawia, srogo karze, zsyła proroków, ogłasza nakazy. Ale jedynie w religii, jaką wyznajemy, Bóg jest tak bardzo solidarny ze stworzonymi przez siebie istotami, że przyjmuje ich śmiertelne ciało, żyje ich życiem, cierpi ich bólem, aż wreszcie umiera ich śmiercią, najbardziej bolesną i uważaną wtedy za szczególnie haniebną.
Bo solidarność to inna nazwa miłości; nie erotycznej, ale najważniejszej, tej, o której nauczał Chrystus, gdy chodził po ziemi. Szkoda, że o tym już od dawna my, Polacy, nie pamiętamy.
W innych o Nim opowieściach Stworzyciel raz dobrotliwie, raz surowo zarządza ziemskim padołem; niebotycznie wysoki dla ludzi, a my zbyt niscy dla niego. Dlaczego tylko w tej jednej religii Bóg zniża się tak bardzo, że staje się w pełni człowiekiem? „Cy nie lepiej by Tobie siedzieć było w niebie?" – powiada góralska kolęda, bo ludzie wiejscy nieraz wiedzą więcej i rozumują głębiej niż intelektualiści.