Tyrani, dyktatorzy i autokraci lubią zapożyczać terminologię od swoich wrogów ze świata demokratycznego. Słyszymy, że w Rosji odbywają się „wybory”. Ale czy można je porównać z francuskimi czy amerykańskimi? To raczej „procedura reelekcji Władimira Putina”. Taki termin raziłby jednak moskiewskie czy petersburskie ucho. Kreml od lat przekonuje też, że w kraju panuje demokracja. Mamy do czynienia z półprawdą, w Rosji rzeczywiście ktoś „panuje”, ale nie demokracja.

Ulubionym słówkiem rosyjskiego dyktatora w ostatnich latach jest „referendum”. Na Krymie najpierw jednak pod lufami karabinów zapędził na głosowanie deputowanych miejscowego parlamentu, którzy umożliwili mu powoływanie się na decyzje lokalnych zdrajców, ale przynajmniej wybranych przez mieszkańców. Na stronę Rosjan przeszedł wówczas m.in. przewodniczący Rady Najwyższej Krymu Władimir Konstantinow.

Czytaj więcej

Piotr Arak: Ukraina po wojnie ma szansę na sukces gospodarczy

Kto dzisiaj organizuje dla Putina „referenda” mające posłużyć aneksji wschodnich regionów Ukrainy? Szef samozwańczej „republiki donieckiej” Denis Puszylin wcześniej zarabiał w piramidzie finansowej. Przywódca „republiki ługańskiej” Leonid Pasiecznik był wysokiej rangi funkcjonariuszem miejscowej Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Władimira Saldę Rosja postawiła na czele okupowanego obwodu chersońskiego. Przed inwazją był szeregowym miejskim radnym. Okupowaną częścią obwodu zaporoskiego rządzi Jewgienij Balicki; nad Dnieprem tego nazwiska nikt chyba wcześniej nie słyszał.

Pewnie już 27 września TASS poinformuje świat, że mieszkańcy ukraińskiego wschodu i południa „dokonali historycznego wyboru”. Na placu Czerwonym pojawi się scena i przywódca Rosji przemówi do tłumów. Zrobił tak po aneksji Krymu i odnotował wówczas największe poparcie w historii swoich rządów. Dzisiaj Rosjanie nie mają powodów do radości. Trwa mobilizacja, Putin walczy o wszystko i musi jak najszybciej zmotywować rodaków, których wyciągnięto z domów, zakładów pracy i wysłano na wojnę. Wielu zapewne zginie. W imię czego? Nie w obronie ojczyzny, lecz z powodu chorych ambicji swojego przywódcy. A baby, jak mawiał niegdyś sowiecki marszałek Gieorgij Żukow, jeszcze urodzą.