Chciałem sobie w tym roku pojechać na godz. „W" na rondo Radosława i popatrzeć na tę wspaniałą, wielką flagę osnutą dymami rac, ale nie zdążywszy opuścić Targówka, złapałem gumę. Syreny zastały mnie więc, gdy człapałem sobie Radzymińską, prowadząc rower do warsztatu. Miałem widok na kilkaset metrów ulicy razy sześć pasów ruchu. Może i syren nie było za dobrze słychać, ale zatrzymał się tylko jeden samochód, akurat tuż obok mnie. Siedziało w nim czterech młodych mężczyzn, a na karoserii miał on naklejony herb Legii. Po prostu wymarzony przyczynek do rozmyślań nad kolejną rocznicą powstania.
Wielu chyba się zgodzi, że to właśnie 60. rocznica powstania stała się pierwszą iskrą rozpalającą to, co dziś można określić patriotycznym przebudzeniem lub też modą na patriotyzm. Zjawiska, które wielu gloryfikuje lub chwali, a wielu również – w dobrej lub złej wierze – krytykuje lub wskazuje na jego kontrowersyjne niuanse. Niezależnie jednak od własnego stosunku do tego fenomenu trzeba chyba przyznać, że ożywia on debatę publiczną, wprowadza ferment i zmusza do podejmowania na nowo wiecznie aktualnej dyskusji. W debacie tej padają najróżniejsze pytania, od czysto absurdalnych („czy patriotyzm to coś więcej niż sprzątanie po psie") poprzez folklorystyczne („czy można sobie tatuować kotwicę" albo „czy można nazywać się patriotą, jeśli czasem daje się po mordzie koledze kibicującemu innemu klubowi") aż po te fundamentalne, o istotę polskości, o naród i jego interesy, o państwo, suwerenność.
Można się oczywiście irytować, że te dyskusje bywają bardzo ostre, ale czy to naprawdę źle? Czy tego typu spory mogą być w ogóle chłodne i spokojne? Jeśli przestajemy się nimi gorączkować, to znaczy chyba, że nam już na spornych sprawach nie zależy. Mam wrażenie, że jeszcze kilkanaście lat temu zależało nam w stopniu niewielkim, dziś zaś temperatura i wielość sporów wskazują, że zależy nam bardzo. To jest gigantyczny pozytyw i bez wątpienia wynika między innymi z ogromnej roboty, którą od 12 już lat wykonuje się wokół Powstania Warszawskiego i jego kolejnych rocznic.
W ten sposób więc powstanie zyskało dla współczesnej Polski ogromną wartość jako niesamowicie silny symbol tożsamościowy, pretekst do dyskusji, katalizator debaty. Muszę jednak zdecydowanie odrzucić stosowany bardzo często zabieg przekładania owego obecnego symbolu na ocenę decyzji generała Tadeusza Bora-Komorowskiego. Jedno z drugim nie powinno mieć nic wspólnego. Ludzi i ich czyny możemy przecież oceniać tylko i wyłącznie przez pryzmat tego, jakie ich konsekwencje byli w stanie przewidzieć. To, że powstanie skończy się polityczną, militarną i humanitarną katastrofą, przewidzieć się dało. Ba, dla wielu współczesnych było to wręcz oczywiste. Natomiast przewidzenie tego, co z wywołanym w Warszawie powstaniem będzie się działo w świadomości Polaków sześć i więcej dekad później, było z pewnością poza możliwością racjonalnych przemyśleń generała Bora i kogokolwiek w jego czasach.
Ponadto zdecydowanie wolałbym, aby nie było tego symbolu, ale żeby zamiast niego stało dawne miasto, a przede wszystkim, aby przetrwała jego tkanka społeczna. Stanisław Cat-Mackiewicz ujął to chyba najlepiej: „Warszawa była fortecą świadomości narodowej, miastem wielkim, jednomyślnym w obronie polskości. Nie było w nim różnicy zdań co do niepodległości Polski – inteligent i robotnik myśleli tak samo i to samo. Politycy sowieccy, chociażby z własnego rewolucyjnego doświadczenia wiedzieli, co to znaczy miasto wielkie, dumne, jednomyślne. Rosyjska policja polityczna nie mogłaby tak łatwo rządzić Polską, gdyby Warszawa żyła, gdyby nie była umarła. Warszawa była węzłem nerwów naszego narodu, rządzących jego siłą, odpornością, organizacją. Zniszczono ten węzeł nerwów, aby cały organizm sparaliżować".