Polska nie wycofa się jednak całkiem z Eurokorpusu – to dobra wiadomość, nawet jeśli nasze ambicje do odgrywania wiodącej roli w kształtowaniu tej międzynarodowej formacji wojskowej zostaną silnie zredukowane. Ale niedawne zamieszanie wokół stanowiska polskiego rządu zdradza poważniejszy problem. Jest nim brak jakiejkolwiek strategii w kwestii współpracy obronnej z głównymi naszymi partnerami w UE, przede wszystkim Francją i Niemcami, czyli państwami, które zainicjowały Eurokorpus w 1992 r. Tymczasem sprawy obronności to sfera, która w najbliższych miesiącach będzie jednym z kół zamachowych głośnej dyskusji o przyszłości Unii Europejskiej jako Unii wielu prędkości. Unia obronna (w gronie części państw członkowskich, a nie całej UE) ma dzisiaj większe szanse realizacji niż kiedykolwiek wcześniej, ale z polskiego punktu widzenia kryje w sobie także różnego rodzaju ryzyka. Tym bardziej wymaga ona od polskiej dyplomacji zręczności i namysłu, a nie nieprzemyślanych działań.
Europeizacja armii
To nie przypadek, że dyskusja o tym, w jaki sposób zwiększyć zdolności obronne Unii, choć nienowa, nabiera wigoru właśnie teraz. Po pierwsze, minął czas pokojowej dywidendy ćwierćwiecza po 1989 r., a agresja Rosji oraz destabilizacja południowego sąsiedztwa UE pokazują, że wojsko i obronę należy znowu zacząć traktować serio. Tymczasem tylko w dekadzie 2005-2015 wydatki na obronę krajów UE spadły o 10 proc., zaś na badania i rozwój nawet z tych uszczuplonych budżetów wydają one 10 razy mniej niż Stany Zjednoczone. Po drugie, choć Amerykanie od lat domagają się od Europejczyków większych nakładów i wsparcia w ramach NATO, to dopiero groźby Donalda Trumpa i jego dystans do Europy spowodowały, że kraje UE spostrzegły konieczność wzięcia własnej obrony w swoje ręce. Po trzecie, Brexit z jednej strony zmusza UE do rewizji wspólnej polityki obronnej, z drugiej zaś ułatwia kreowanie tej polityki na szczeblu UE, jako że to właśnie Brytyjczycy byli jak dotąd hamulcowymi wspólnych przedsięwzięć w tym zakresie.
Pomysły wspólnej polityki obronnej UE często niesłusznie utożsamia się z utopią wspólnej armii europejskiej lub próbami zastępowania Sojuszu Atlantyckiego konkurencyjnym wobec niego przymierzem państw europejskich. Wspólna armia rozumiana dosłownie wymagałaby jednolitego dowództwa, a tym samym ścisłej unii politycznej w UE, co jest pieśnią odległej przyszłości. Nikt poważnie nie myśli też o tym, by tylko siłami europejskimi zastąpić NATO. Nawet gdyby stało się to koniecznością, nie byłoby to możliwe – ani potencjał nuklearny, ani konwencjonalny krajów UE nie byłby w stanie w krótkim czasie wypełnić luki po Amerykanach. Chociaż niektórzy eksperci przebąkują o konieczności europejskich sił nuklearnych, tzn. „europeizacji” arsenału atomowego Francji, to ani jego potencjał, ani warunki techniczne nie sprostałyby temu zadaniu.
Ambicje unii obronnej są mniejsze, co nie znaczy wcale, że implikacje polityczne tego projektu należy lekceważyć. W ubiegłym roku kraje Unii uchwaliły „strategię globalną”, a instytucje UE przygotowały szereg innych dokumentów wyznaczających kierunek i tempo prac nad zacieśnieniem współpracy w gronie chętnych do tego państw. Chodzi m.in. o usprawnienie operacji zbrojnych poprzez finansowanie ich ze środków wspólnych i dowodzenie nimi ze wspólnej kwatery. Jak na razie państwa wykonujące w imieniu UE misje wojskowe muszą płacić za nie z własnej kieszeni (tylko 10-15 proc. kosztów pokrywają środki wspólne UE w ramach mechanizmu „Athena”), a z braku unijnego ośrodka dowodzenia funkcje te przejmują kwatery główne wojsk francuskich, włoskich lub niemieckich. To słaba zachęta do podejmowania się takich działań oraz mało efektywny system.
Polskie obawy
Ale uzasadnieniem wspólnej obrony jest także to, by w bardziej sensowny sposób wydawać pieniądze na cele wojskowe krajów UE, m.in. wspólnie planując zakupy, nie dublując wyposażenia, dzieląc się sprzętem militarnym, a także integrując przemysły zbrojeniowe. Brzmi to mało spektakularnie, ale kryje się z tym zarówno głęboki sens i potencjalnie duże oszczędności, jak i źródło politycznych dylematów, zwłaszcza dla kraju takiego jak Polska. Sens i oszczędności polegają na tym, że choć wszyscy narzekają dziś na niedostateczne wydatki wojskowe w UE (przeciętnie 1,4 proc. PKB kraju rocznie, podczas gdy cel NATO to 2 proc. PKB), to państwa UE wydają w istocie masę pieniędzy: łącznie dobrze ponad dwa razy więcej niż wynosi budżet wojskowy Rosji. Jednocześnie armie krajów europejskich są ze sobą niekompatybilne: mamy 17 różnego rodzajów czołgów, 20 różnych typów samolotów bojowych, a brakuje kluczowych zdolności (np. transportu lotniczego) – wszystko dlatego, że każdy kraj planuje wydatki wojskowe wyłącznie na swoje własne potrzeby bez uwzględniania zakupów sąsiadów i możliwości wzajemnego uzupełniania. Łączenie zasobów wojskowych i dzielenie się nimi pomiędzy krajami UE uważane są za najważniejsze metody wzmacniania potencjału obronnego Unii.
Na czym więc polegają polskie dylematy i co ma do nich Eurokorpus? Choć kilka lat temu Polska, chcąc wzmacniać polityczny wymiar integracji i naszą obecność w jej głównym nurcie, należała do zwolenników zacieśniania współpracy obronnej, to ma do niej istotne zastrzeżenia – bez względu na to, kto sprawuje u nas akurat władzę. Widzi w niej przede wszystkim projekt francuski, mający na celu wykorzystanie zasobów UE głównie w Afryce. Wspólne kupowanie sprzętu wojskowego z partnerami europejskimi może prowadzić do dylematów dotyczących priorytetowej dla Polski współpracy z USA w zakresie bezpieczeństwa – kontrakty zbrojeniowe są wszak jej ważnym filarem. Z podobnego powodu sceptycznie patrzymy na pomysły budowania struktur wojskowych: NATO zachowuje absolutne pierwszeństwo. Zaś zbyt szybka - z polskiego punktu widzenia - integracja przemysłów zbrojeniowych może nie być w polskim interesie, gdyż nasze firmy są jeszcze za słabe, by jak równy z równym łączyć się z potentatami francuskimi czy niemieckimi.