Nazwa paktu nawiązuje do ważnego zarówno dla katolików, jak i protestantów dnia. Dnia zadumy nad śmiercią, ale jednocześnie zapowiedzi zmartwychwstania i pokoju. Dnia, który nie bez powodu w tradycji anglosaskiej określa się jako "Good Friday".
To ciekawe, że również w okresie poprzedzającym Wielkanoc w zeszłym tygodniu ostateczne rozbrojenie ogłosiła baskijska organizacja bojowa ETA. Dawne etnoseparatystyczne czy też wewnątrzchrześcijańskie tarcia na Zachodzie wyraźnie przestają być politycznym paliwem dla terrorystów. Terroryzm chce bowiem wchodzić w realnie istniejące, żywe spory i radykalizować „widzów" po obu stronach. Terroryści mają przy tym zwykle swoją grupę docelową. Jeśli jest ona wyszydzana czy pogardzana, to nie zawahają się zagrać na to, aby stała się przez resztę społeczeństwa znienawidzona i przez to zaczęła przychylniej patrzeć na organizacje, które terroryści reprezentują. To działa. W Ramallah (nieformalnej stolicy Palestyny) szkoły i ulice noszą nazwiska zamachowców. W Afganistanie z kolei na targu można bez problemu kupić cukierki z podobizną Osamy bin Ladena. O taką stawkę grają ludzie, którzy podłożyli niedawno bomby na trasie autokaru Borussii Dortmund. Chcą zbić kapitał polityczny na radykalizacji nastrojów. Podobnie jak Lenin wierzą, że im gorzej, tym lepiej.
Oczywiście najnowsza fala terroru w Europie nie osiągnęła jeszcze poziomu, jaki lewicowe i separatystyczne bojówki zafundowały nam w latach 70. Dziś bardziej niż skala przemocy Europejczyków przeraża jednak chyba to, że nie mają właściwie z kim i o czym rozmawiać. Strony są rozmyte, autorytety nieokreślone. Kraje islamskie pogrążają się w wojnach i niepokojach przypominających coraz bardziej chrześcijański wiek XVII. Terroryzm na Starym Kontynencie to zaś bardziej odprysk tamtych starć niż zderzenie cywilizacji. Tym razem w Wielki Piątek nie będzie porozumienia. Ludziom dobrej woli pozostaje modlitwa.
Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego