Odwołując się do historii sprzed 50. lat, można powiedzieć, że jesteśmy w tej chwili w sytuacji porównywalnej do tej z roku 1956, kiedy to – po 11 latach od zakończenia wojny – ustalenia jałtańskie wydawały się nienaruszalne, a w ślad za nimi nienaruszalne były: system nakazowo-rozdzielczy, tzw. demokracja socjalistyczna oraz przyjaźń ze wschodnim sąsiadem.
Wtedy to pojawiło się hasło: socjalizm – tak, wypaczenia – nie. Także dziś możemy powiedzieć: rynek – tak, wypaczenia – nie, demokracja parlamentarna – tak, wypaczenia – nie, zachodnia orientacja w polityce zagranicznej – tak, wypaczenia – nie.
Co zatem jest demokracją parlamentarną w jej obecnym wydaniu? Spierając się z Waldemarem Kuczyńskim („PiS-owski wilk nadal niebezpieczny”, „Rz” z 20.02. 2008), Michał Szułdrzyński sformułował tezę, że „Polska jest krajem, którym nie da się rządzić” („Strachy na Lechy – i Jarosławy”, „Rz” 22.02.2008). Warto pochylić się nad tą tezą. Prowokuje ona bowiem do postawienia pytań: co jest normą, a co patologią konstrukcji, którą budujemy od 1989 roku?
Zestawienie sporządzone jakiś czas temu przez Rafała Matyję pokazuje, że rządy większościowe trwały: koalicja SLD – PSL w II kadencji – 48 miesięcy, koalicja AWS – UW w III kadencji – 31 miesięcy, koalicja SLD – PSL w IV kadencji – 16 miesięcy, koalicja PiS – Samoobrona – LPR w V kadencji – 14 miesięcy. Z tego zestawienia wynika zatem, że im dalej posuwamy się do przodu, tym okresy trwałości koalicji rządowych są krótsze.
Skąd biorą się kryzysy ekip bardzo różnych pod względem politycznym, ideowym i pokoleniowym? Dlaczego niezależnie od tego, jaki jest skład ekipy rządzącej, sprawy idą w tym samym kierunku, tyle że w coraz szybszym tempie?