To nie jest dobry moment na nową konstytucję. Kampania wyborcza upraszcza każdą stawianą na porządku dziennym kwestię. Spraw ustrojowych nie warto oddawać w ręce spin doktorów PO i PiS. Zwłaszcza że zamiast koncentrować się na rozwiązywaniu gordyjskiego węzła prezydent – premier, powinniśmy raczej odejść od anachronicznych zapisów wymuszanych przez kontekst wychodzenia z komunizmu. Obecne elity – ukształtowane bez reszty przez ten kontekst – niestety nie dostrzegają problemu.
Nieprawdą jest, że obecna konstytucja zawiera kilka szczegółowych błędów, źle precyzujących relacje organów państwa. Zarzut podstawowy, jaki można sformułować zarówno wobec reguł zapisanych w konstytucji z 2 kwietnia 1997 r., jak i wobec nieformalnych reguł polskiej polityki dotyczy zasady blokowania władz.
Rekonstrukcji tej zasady, jako ustrojowego fundamentu III Rzeczypospolitej, dokonał pięć lat temu Artur Wołek w „Demokracji nieformalnej”. Według niego idea słabej władzy państwowej została milcząco zaakceptowana przez obie strony historycznego konfliktu. Liderzy „Solidarności” głosili ją, pomni nadużyć władzy w okresie PRL, postkomuniści – obawiając się, iż silna władza uderzy w ich interesy i osłabi gwarancje bezkarności. Rękojmią bezpieczeństwa stron miał być zatem swego rodzaju paraliż państwa.
Dziś – 20 lat później – reformę konstytucyjną należałoby zatem zacząć od stwierdzenia, że fundamentem ustrojowym państwa nie powinien być ówczesny strach, wzajemny brak zaufania postkomunistów i liderów „Solidarności”. Warto wyjść z cienia, jaki na nasze życie publiczne rzucają lata 80. i sposób rozwiązania ówczesnego konfliktu. Taka okazja pojawiła się po raz pierwszy po zakończeniu prac komisji badającej sprawę Rywina, po upadku rządu Leszka Millera. Została zmarnowana przez liderów PO i PiS i przekuta na użyteczny dla nich – ale całkiem jałowy i szkodliwy – konflikt polityczny.
[srodtytul]Stałe napięcie [/srodtytul]