PRL we własnych butach

W swoich pretensjach do Domosławskiego polemiści przeoczyli fakt, że popełnił on mimochodem znakomitą opowieść o życiu peerelowskich elit – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 04.03.2010 01:16

Paweł Bravo

Paweł Bravo

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Trudniej zrozumieć, zakładać nieswoje buty, gdy ludzie tamtej epoki – jak Kapuściński – tak mocno pragnęli po latach zapomnieć, wymazać, zatrzeć ślady”. W obrazie człowieka próbującego przejść się w cudzych butach (i to nietuzinkowego właściciela) zawiera się charakter książki Artura Domosławskiego i to, co stanowi jej wartość, nawet dla czytelnika, który nie podziela wielu jego interpretacji.

Co istotniejsze, ta metafora pozwala zrozumieć naturę ataków na książkę. Oprócz głosów pod hasłem: „nie czytałem, ale i tak się brzydzę”, ostatnie dni obrodziły w polemiki, których autorzy, zbijając jeden z wątków książki, dezawuują całość wykonanej pracy. Analogicznie do problemu, jaki Domosławski ma ze swoim bohaterem, można takim polemistom zadać pytanie: Czy tylko przez nieuwagę prześlepili prawdziwy wymiar pracy Domosławskiego, czy raczej odsuwają od siebie świadomość, że w tej książce dochodzi do głosu – po raz pierwszy w sposób tak dobitny – postawa ludzi, którzy dojrzeli do własnego poglądu o powojennym półwieczu Polski? Wyłamujących się z przymusu uznawania legend albo ich obalania, chcących po prostu wiedzieć więcej.

[srodtytul]Uczciwy zapis rozterek[/srodtytul]

Niektórzy próbowali „sformatować” książkę jako próbę odarcia Kapuścińskiego ze statusu arcydzielnego reportażysty, znawcy globalnego pejzażu, przewodnika po rewolucjach Afryki i Ameryki Łacińskiej. Linia polemiki typu: „Kapuściński co prawda koloryzował, naginał fakty, nawet zmyślał, ale i tak jest wielki, pisał prawdę – a zresztą: cóż to w sumie jest prawda? – zatem daremnie Domosławski się trudził, niczego to w ocenie Ryśka nie zmieni”, jest możliwa tylko przez skrajnie stronniczą lekturę.

Domosławski nieustannie odżegnuje się od mentalności księgowego, który zakwestionuje rozliczenie półrocznego wyjazdu z powodu źle opisanej faktury za taksówkę. Jego przedefiniowanie wielkości pisarstwa Kapuścińskiego idzie dalej: sięga do klasyki reportażu, by kreślić ramy dyskusji o „prawdziwości” dziennikarskich tekstów, tak pilnej w dobie inflacji wiadomości. Przywołuje arcyważną kategorię „ducha czasów” jako celu dziennikarskiej pracy, cytuje ludzi przyznających Kapuścińskiemu świetne wyniki w jego chwytaniu – są to nieraz ci sami, którzy podważają faktograficzną ścisłość jego poszczególnych relacji reporterskich.

Domosławski widzi problem, zadaje pytania, ma własne pomysły na odpowiedź, ale nie pcha się z gotowym dogmatycznym rozstrzygnięciem. Owszem, formułuje swoje interpretacje (nieraz, moim zdaniem aż nazbyt empatyczne), lecz nie wyrzuca poza nawias tego, co się w nich nie mieści, pozwala odcedzić czytelnikowi pracowicie pozbierane świadectwa od własnego monologu wewnętrznego.

Można oczywiście podważać uczciwość tego monologu, orzec, że Domosławski wziął się do roboty jak inkwizytor, rozsiewając tylko dla niepoznaki korzystne uwagi. To kwestia wiary, intuicji – jak dotąd nikt z publicznie zabierających głos nie potrafił mnie przekonać, że nie jest to po prostu uczciwy zapis rozterek. Dla mnie jest to świadectwo traktowania czytelnika jak dorosłego.

Podobnie za uczciwość poczytuję autorowi sposób potraktowania drugiego z głównych wątków biografii – relacji Kapuścińskiego do socjalizmu, tego idealnego i tego realnego, funkcjonowania reportera w peerelowskim establishmencie w jego jawnych i niejawnych strukturach.

Z obu stron barykady polskiej walki o pamięć podniosły się głosy dezawuujące książkę: jedni wyrzucają ją do kosza za hołdowanie inkwizytorskim zapędom (w myśl zasady: po co pisać, że partyjny – ważne, że wielki), drudzy – za brak jasnego osądu „komucha”, za zakłamaną gloryfikację karierowicza i oportunisty, szybkie unieważnienie faktu – nieszkodliwej jakoby – pracy dla wywiadu.

W swoich pretensjach do Domosławskiego, za to, czego nie chciał zrobić, polemiści przeoczyli fakt, że popełnił mimochodem znakomitą opowieść o życiu peerelowskich elit. Jest ona pisana „w butach” Kapuścińskiego, a więc afirmuje PRL jako w sumie nie takie złe miejsce na ziemi, ale ta postawa nie przeszkodziła autorowi zebrać masy świadectw, które dla ludzi hołdujących lirycznej wizji powojnia są przykre.

[srodtytul]Galeria padalców[/srodtytul]

W tle kolejnych etapów kariery Kapuścińskiego powstaje obraz środowisk uczestniczących w pokracznym cyklu ewolucji władzy, który – z braku alternatywy – stanowił jedyne dostępne życie publiczne, z całą przynależną mu galerią padalców, wybitnych graczy i rozmaitych typów pośrednich.

W jednym z najbardziej wstrząsających obrazów książki – gdy Kapuściński w trakcie solidarnościowego karnawału najpierw pisze swój sławny tekst o strajkach, bezbłędnie rozpoznając ich godnościowy charakter, a potem przejmuje się głęboko ruchem partyjnych poziomek, widząc w nich kluczowy czynnik zmian – skupia się jak w soczewce to pomieszanie w jednym człowieku ideologicznego odklejenia od świata z nieudawanym wyczuleniem na krach socjalistycznego projektu.

Frapująca jest też wcześniejsza opowieść o lawirowaniu reportera między kolegami z przeciwstawnych frakcji w okresie gomułkowskim, nadająca ciekawej głębi zmitologizowanym podaniom o walce dobrych rewizjonistów ze złymi partyzantami. Ciekawie jest poczytać o redakcji warszawskiej „Kultury”, gromadzącej obok Kapuścińskiego niezłą paczkę autorów, takich jak Głowacki czy Łopieńska, jako o emanacji „oświeconego moczaryzmu”.

Przez peerelowskie ruchome piaski Domosławski prowadzi swojego bohatera ścieżką wyznaczoną przez empatię, szuka usprawiedliwień i wyższych racji (to przede wszystkim chęć realizowania pasji, czyli wyjazdów do Trzeciego Świata). Można tego wywodu nie akceptować, ale ślepotą jest lekceważenie faktu, że nikt dotąd w tak popularnym ujęciu nie opowiedział historii politycznego zaangażowania intelektualistów, nieprzefiltrowanej przez kryteria, którymi „dzieci PRL” próbują się pozbyć rozmaitych afiliacji i głupio dziś wyglądających tekstów.

Pisanych z perspektywy moralnej tekstów rozliczających zło komunizmu w różnych jego odcieniach ci u nas dostatek. Mniej zaś gruntownych opisów ludzi, środowisk, procesów i rozmów, które ten świat budowały.

[srodtytul]Lubi wiedzieć[/srodtytul]

Domosławski pyta, próbuje zebrać fakty, układa je w opowieść o prawdziwym lewicowcu, „true believer” – ale nie zmusza czytelnika, by kupował jego tezy. Zwłaszcza że w paru kluczowych momentach interpretacje zachowań Kapuścińskiego pozostają niedomknięte, autor cofa się o krok, poprzestając na przekonaniu o wielkości swojego bohatera, jego wewnętrznej spójności wobec powołania reportera, rzecznika ludzi niemych czy „tłumacza kultur”.

I znów powracające zapewnienia o wielkości Kapuścińskiego, która wymyka się interpretacjom, poczytuje się za dwulicową formułkę mającą przykryć intencję obsmarowania człowieka. Ja wolę widzieć w tym wiarygodny psychologicznie odruch wybaczenia, wzięcia w nawias czegoś, co budzi zdziwienie czy niezgodę u przyjaciela lub człowieka dla nas ważnego.

Bez względu na to, jak Domosławski radzi sobie z rozterkami wobec swojego mentora, wartość jego roboty widzę w tym, że stawia pytania, jak ktoś, kto po prostu lubi wiedzieć.W tej zaś intencji autora widzę kluczowy powód dyktujący zarzuty, z jakimi się spotkał.

Czy ktoś, kto lubi wiedzieć i wyrusza w poszukiwaniu świadectw o człowieku, o jakimś węźle najnowszej historii i nie poprzestaje na obiegowych formułkach, musi przy pierwszym nieprzyjemnym pytaniu usłyszeć, że „grzebie w życiorysie”? Czy ludzie późno urodzeni, do których się wraz z Domosławskim zaliczam, mają szansę wyjść ku ludziom urodzonym nieco wcześniej (zwłaszcza tym, którzy ucieleśniali dla nas kanony rozmaitych doskonałości) i bez wstępnych założeń na „tak” czy na „nie” zadawać nieuzgodnione wcześniej pytania, zbierać na własne konto fragmenty układanki? Bez jałowego tłumaczenia, że chcemy wyrobić sobie zdanie, a nie od razu podpalać stos i odsyłać starszych na banicję z łatką szpicli, katów, tchórzy?

Odpowiedź, jaką konsekwentnie dostaje moje pokolenie od parunastu lat, brzmi: nie. Reakcje na książkę Kapuścińskiego jeszcze tę odmowę pogłębiają.

[srodtytul]Za późno na dialog[/srodtytul]

Domosławski przytacza kilkakrotnie uwagę Wiktora Osiatyńskiego, że w nowej Polsce nigdy nie było warunków, by tacy ludzie jak Kapuściński mogli zdać sprawę z różnorakiego zaangażowania w komunizm bez narażania się na oplucie i wdeptanie w ziemię. Jestem skłonny się z tym odczuciem zgodzić w przypadku ludzi bezpośrednio robiących politykę po 1989 r. – podnoszenie niesławnych czy banalnie głupich stron ich życiorysów mogło podważać narrację dającą tytuł do władzy. Niektórzy byli opozycjoniści, którzy dawniej nadstawiali porządnie karku, mieli wytłumaczalną niechęć do tego, żeby odpowiadać na anachroniczne, złośliwe w ich mniemaniu, pytania nas, pętaków.

Ale poza tym wąskim kręgiem jest jednak znacznie szerszy, który również milczał. A przez dobrych parę lat, co najmniej do 1992 roku, pole pytań o niedawną przeszłość nie było jeszcze zagospodarowane przez żadnych „strasznych facetów”, których się tak obawiał Kapuściński. Był czas, gdy wyjście na to pole nie tylko nie groziło opluciem, ale dawało szansę na rozmowę z takimi, którzy po prostu lubią wiedzieć – mam powody zakładać, że było ich wśród ludzi w moim wieku całkiem sporo.

Powoli zaczęło się robić za późno na dialog. Na to, żeby ktoś nam pomagał wchodzić w te peerelowskie buty, jeśli jeszcze w ogóle komuś na tym zależy. Domosławski – tak mi się wydaje – popróbował z ciekawym skutkiem, ale po tym, co go spotkało, chyba się nam odechce.

[ramka][srodtytul]Pisał w opiniach[/srodtytul]

[b]Piotr Semka[/b]

[i][link=http://www.rp.pl/artykul/438445.html]Pochwała peerelowskiego konformizmu[/link][/i]

[i]24 lutego 2010[/i][/ramka]

Trudniej zrozumieć, zakładać nieswoje buty, gdy ludzie tamtej epoki – jak Kapuściński – tak mocno pragnęli po latach zapomnieć, wymazać, zatrzeć ślady”. W obrazie człowieka próbującego przejść się w cudzych butach (i to nietuzinkowego właściciela) zawiera się charakter książki Artura Domosławskiego i to, co stanowi jej wartość, nawet dla czytelnika, który nie podziela wielu jego interpretacji.

Co istotniejsze, ta metafora pozwala zrozumieć naturę ataków na książkę. Oprócz głosów pod hasłem: „nie czytałem, ale i tak się brzydzę”, ostatnie dni obrodziły w polemiki, których autorzy, zbijając jeden z wątków książki, dezawuują całość wykonanej pracy. Analogicznie do problemu, jaki Domosławski ma ze swoim bohaterem, można takim polemistom zadać pytanie: Czy tylko przez nieuwagę prześlepili prawdziwy wymiar pracy Domosławskiego, czy raczej odsuwają od siebie świadomość, że w tej książce dochodzi do głosu – po raz pierwszy w sposób tak dobitny – postawa ludzi, którzy dojrzeli do własnego poglądu o powojennym półwieczu Polski? Wyłamujących się z przymusu uznawania legend albo ich obalania, chcących po prostu wiedzieć więcej.

Pozostało 88% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Opinie polityczno - społeczne
Edukacja zdrowotna, to nadzieja na lepszą ochronę dzieci i młodzieży. List otwarty
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Prawdziwy test dla Polski zacznie się dopiero po zakończeniu wojny w Ukrainie
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska