Jestem zwolenniczką okręgów jednomandatowych z kilku powodów. Przede wszystkim taka ordynacja upraszcza procedury związane z finansowaniem wyborów. Ponadto kończy z ręcznym sterowaniem polityką – każda partia będzie musiała w danym okręgu wystawić bardzo dobrego kandydata, który musi wygrać wybory, a nie być lokomotywą całej listy. Nie będzie już sytuacji, że zaufany człowiek prezesa partii, który musi się znaleźć w Sejmie, zostaje umieszczony na pierwszym miejscu, bo inaczej nie zdobyłby poparcia.
Okręgi jednomandatowe zwiększają przejrzystość procesu wyborczego. Mniejsza liczba kandydatów sprawia, że dla obywateli przestają oni być anonimowi. Ułatwi to życie również partiom, bo łatwiej im będzie weryfikować kandydatów.
Będą także mogli dobierać ich staranniej, a nie, tak jak teraz, zapychać listy za wszelką cenę, bo aby zarejestrować listę, musi ona spełniać wymóg liczebności. Poza tym bardziej prawdopodobna będzie sytuacja, że rząd mogłaby tworzyć partia, która wygrywa wybory. Mam nadzieję, że uda nam się przekonać posłów, aby poparli ten pomysł, zwłaszcza że wyborcy sami wykruszają małe partie z list i coraz bardziej indywidualizują swoje wybory.
Do pomysłu okręgów jednomandatowych podchodzę sceptycznie.
Owszem, taka ordynacja ma swoje zalety (wyborca głosuje na konkretnego człowieka, co ogranicza upartyjnienie wyborów), ale ma też wady. Istotą demokracji jest proporcjonalność i reprezentatywność. Okręgi wielomandatowe, choć eliminują marginalne ugrupowanie, to jednak dają szansę na pełniejsze spektrum opinii i poglądów politycznych w Sejmie. A w sytuacji gdy w Polsce nie ma jeszcze ustabilizowanego systemu dwupartyjnego, to – w przypadku okręgów jednomandatowych – duża część wyborców nie znalazłaby odbicia dla swoich poglądów w parlamencie.