Słusznie Waldemar Pawlak jest wychwalany przez prasę za to, że w ciągu ostatnich siedmiu lat pokonał swoje różne ograniczenia. Należy takie postawy doceniać, stawiać za wzór. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że nie można zmienić swojej osobowości ot tak, jakby zmieniało się siermiężnego poloneza na nowoczesny japoński samochód. Nawet po psychicznym liftingu pewne elementy pozostaną ze starszej, kanciastej wersji Pawlaka, a ich działanie ujawni się w sytuacji trudnej, na politycznych wybojach.
Dziś żaden komentator nie wróżyłby chyba Waldemarowi Pawlakowi posady premiera. Tyle tylko, że nikt przed 1992 rokiem nie przewidywał, że Pawlak aż dwukrotnie będzie desygnowany na ten zaszczytny urząd.
W tych przypadkach musi więc być jakaś prawidłowość. Pierwszy raz Pawlak został desygnowany przez Lecha Wałęsę na stanowisko szefa rządu w czerwcu 1992 roku, po „aferze teczkowej”. Ważnym powodem decyzji prezydenta było to, że młody Pawlak znakomicie się nadawał na figuranta. Wydawał się na tyle nieociosany, by nie wyrosnąć na nową gwiazdę, która przewróciłaby polityczny firmament.
Jego misja była wtedy z góry skazana na niepowodzenie. Za jego plecami był formowany rząd Hanny Suchockiej. Niemniej jednak już rok później, w 1993 roku, Pawlak stanął na czele koalicji rządowej SLD – PSL, mimo że to SLD wygrał wybory. Drugie premierowanie Pawlaka mogły tłumaczyć interesy polityczne Kwaśniewskiego, który – zainteresowany przyszłą prezydenturą – nie chciał stworzyć sobie silnego i medialnie wyrazistego konkurenta z grona SLD. Pawlak rzeczywiście nie stanowił zagrożenia – w wyborach w 1995 roku zdobył jedynie 4,3 proc. głosów.
Nie wiadomo jednak, czy historia nie zatoczy koła. Co działoby się w 2010 roku, gdyby Donald Tusk zdecydował się startować w wyborach prezydenckich i je wygrał? Kto zostałby premierem? Może... Waldemar Pawlak? Jest kilka powodów, dla których taki scenariusz jest możliwy, choć oczywiście nie jest wysoce prawdopodobny.