Sztaba złota od Wałęsy

„Moja III RP” to książka Wałęsy o genialnym Wałęsie. O człowieku, który sam jeden obalił komunizm i dał swemu narodowi wolność, ale naród, niestety, nie docenił tego daru – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 06.01.2008 23:57

Sztaba złota od Wałęsy

Foto: Rzeczpospolita

Donald Tusk, jeszcze nie będąc premierem, ale już mając pewność objęcia tej funkcji, zapowiedział, że ukarze surowo wszelkie działania obliczone na ujmowanie czci Lechowi Wałęsie. Historyczny przywódca „Solidarności” nie może być krytykowany, a jego autorytet pomniejszany w jakikolwiek sposób, jest on bowiem bardzo potrzebnym Polsce symbolem.

Jeżeli premier nie zmienił w tej sprawie zdania, a nic na to nie wskazuje – to chciałbym dokonać małego donosiku i wskazać mu konkretnych winowajców, którzy doprowadzili, najprawdopodobniej z bardzo niskich, materialnych pobudek, do poważnego ośmieszenia Wałęsy. Mam na myśli wydawnictwo Świat Książki, które wydało byłemu prezydentowi książkę „Moja III RP”, z podtytułem: „Straciłem cierpliwość”.

[srodtytul]Wydyszane w pośpiechu[/srodtytul]

Na jej okładce wydawca umieścił informację: „pierwsza od 16 lat książka Lecha Wałęsy”. Nie jest to ścisłe – książka sprzed owych 16 lat była wprawdzie sygnowana nazwiskiem Wałęsy, i bez wątpienia powstała pod jego nadzorem, ale powszechnie wiadomo, że napisana została przez tzw. ghostwritera.

„Moja III RP” to już dzieło napisane albo podyktowane przez samego Wałęsę – nie pozostawia co do tego wątpliwości porównanie stylu. Ktoś zapewne je gładził, być może trochę porządkował wątki – charakterystycznym efektem tych zabiegów jest, że o ile Wałęsa „mówiony” posługuje się bardzo długimi, wielokrotnie złożonymi okresami retorycznymi, w których trudno odnaleźć duże litery i kropki, to „pisany” posługuje się krótkimi, jakby wydyszanymi w pośpiechu oznajmieniami.

Ale ta techniczna zmiana nie zdołała zabić niepowtarzalnego sposobu formułowania myśli przez byłego prezydenta. Chaotyczna, rozwichrzona i pełna wykrzykników narracja, której przedmiot zmienia się co chwilę w tempie zmuszającym czytelnika do stałego napięcia uwagi, przypomina zapis jednoosobowej konferencji prasowej, na której były prezydent sam sobie zadaje pytania, sam odpowiada, zupełnie zresztą nie na temat, i sam kwituje własne odpowiedzi rzęsistymi oklaskami.

Fakt, że Wałęsa wydał pierwszą w ogóle, czy choćby tylko pierwszą od 16 lat książkę, powinien sam w sobie zapewnić tejże książce powodzenie, oczekiwania wydawcy wydają się tu zupełnie trafione. Tymczasem, po fali reklamowych anonsów, nad dziełem legendarnego przywódcy „Solidarności” zapadło głuche milczenie. Od wielu miesięcy szukam w prasie choćby śladu recenzji, bodaj krótkiej notki kwitującej tę wydawniczą sensację. I nic.

[srodtytul]Pucz Olszewskiego[/srodtytul]

Daje to do myślenia, tym bardziej że Wałęsa pomieścił w swym dziele szereg zdumiewających informacji. Na przykład tę, że wieczorem 4 czerwca 1989 roku miał zostać aresztowany w Belwederze przez wojska wierne Janowi Olszewskiemu, w ramach przygotowanego przez tego ostatniego puczu. Taka wiadomość, zgódźmy się, powinna wzbudzić liczne prasowe echa i dyskusje. Tymczasem przeszła bez rozgłosu – do tego stopnia, że zirytowany tym faktem były prezydent musiał nagłośnić ją osobnym listem do marszałka Sejmu, a i tu wzmocnił rewelację historyczną ostrzeżeniem, że podobny zamach knują Kaczyńscy ponownie.

Zatrzymajmy się przy tej sprawie na chwilę, bo doskonale pokazuje ona, czym jest książka Wałęsy. Ujawniając tak sensacyjną informację – nie jako dziennikarz, ale jako były prezydent wciąż aspirujący do odgrywania ważnej roli w krajowej, a nawet międzynarodowej polityce, każdy inny poczułby się w obowiązku zachować minimum historycznej solidności. Podać jakieś konkrety. Wałęsa ogranicza się do stwierdzenia, że dowodów nie ma, bo Piotr Naimski (czemu akurat on?) wydawał rozkazy ustnie. I ze wszystkim odsyła nas do generała Wejnera, który czas pewien temu obwieścił światu rozmaite poszlaki, jego zdaniem wskazujące, że gdzieś w okolicach Olszewskiego myślano o stanie wyjątkowym.

Były prezydent nie analizuje przy tym wiarygodności Wejnera, a przecież mówimy tu o człowieku, który przechwala się też, jakoby odmówił wykonania rozkazów w grudniu 1970 – co jest sprzeczne i z dokumentami, i ze zdrowym rozsądkiem, zważywszy, że taka odmowa musiałaby mieć dla oficera LWP bolesne konsekwencje, a tymczasem kariera Wejnera właśnie po grudniu 1970 gwałtownie przyśpieszyła.

Wałęsa twierdzi, że o szykowanym zamachu stanu wiedział już wtedy, 4 czerwca 1992 r. „Miałem być zdjęty w Belwederze. Tak się jednak nie stało. Organizatorzy przeliczyli się w swoich planach. Pojechałem do sejmu, gdzie rozpoczęła się debata nad rządem Olszewskiego i uruchomiona została procedura odwołania tego słabego, chwiejącego się gabinetu. Cały czas znajdowałem się w gmachu parlamentu, gdzie byli dziennikarze polscy i zagraniczni. Kazałem filmować każdy mój krok, dla własnego bezpieczeństwa. Potem zresztą fragmenty tego materiału filmowego wykorzystał Jacek Kurski w manipulatorskim filmie „Nocna zmiana”. To wszystko uniemożliwiło przeprowadzenie akcji przeciwko mnie. Po raz kolejny zrozumiałem, że Kaczyńscy, Macierewicz i spółka to niepoważni i niebezpieczni ludzie. I do tego nieudacznicy. Dlaczego mnie nie internowali? Z nieudacznictwa”.

[srodtytul]Cztery drzewa na krzyż[/srodtytul]

A dlaczego były prezydent przez piętnaście lat nie próbował wyjaśnić domniemanego zamachu stanu ani ukarać winnych? „Obawiałem się zachwiania pozycji Polski na arenie międzynarodowej. W świecie uznano by nasz kraj za bardzo niepoważny, a my walczyliśmy o swoją rację stanu, walczyliśmy o NATO (o dziwo, swoim twórczym wkładem w tę walkę, czyli wyskokiem z NATO-bis, były prezydent się nie chwali). Nie chciałem bawić się jak Kaczyńscy. Dlatego zresztą wcześniej wyrzuciłem ich z Kancelarii Prezydenta. Ciągle mi jakieś spiski organizowali albo wyszukiwali”.

O Kaczyńskich traktuje spora część tej książki, i to jej najbardziej ekspresywne partie. Przyznać trzeba, że oskarżenia wykraczają poza repertuar ustalony przez michnikowszczyznę („Robią zamach stanu na wymiar sprawiedliwości, podważają niezawisłość sądów, kwestionują orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego [nawiasem – co to było „falandyzowanie prawa”, Wałęsa nie wspomina również], podrzucają kwity, zawłaszczają media, straszą ludzi…”). Kaczyńscy, wedle Wałęsy, robili „niezłe interesy z postpezetpeerowską nomenklaturą… Było tu wiele niejasnych powiązań, spółek i spółeczek… Do dziś wiele wątpliwości, jak słychać tu i ówdzie, nie zostało wyjaśnionych”.

Niestety, owo „tu i ówdzie”, gdzie słychać, pozostaje jedynym źródłem, na jakie się Wałęsa powołuje. Nie może być inaczej, skoro Kaczyński po to właśnie rozwiązał WSI, aby przetrzebić archiwa i zatrzeć ślady swoich knowań z jego oficerami. Okazuje się też, że to właśnie Kaczyński, gdy pracował u Wałęsy, wtykał w podległe mu struktury rozmaitych komunistów i stale torpedował starania prezydenta o dekomunizację i lustrację.

Niech mi PT czytelnicy pozwolą na jeszcze jeden cytat: „Od lat słyszymy o inwigilacji prawicy, a nawet o jej niszczeniu w latach 90. Ale jaką prawicą byli ludzie, którzy siebie tak nazywają, którzy czuli się niszczeni i prześladowani? Określiłem ich wtedy krótko: popaprańcy. Dużo się nie pomyliłem, obserwując, jak dziś niszczą wszystko i wszystkich… To byli niebezpieczni ludzie i trzeba było chronić przed nimi demokrację, bo… chcieli zrobić zamach na polską prawicę, uderzając bezpardonowo w urzędujących. A były to właśnie rządy prawicy w Polsce. Marszałkiem sejmu był Wiesław Chrzanowski, marszałkiem senatu był August Chełkowski, prezydentem ja – Lech Wałęsa. To była prawica”. To wyjaśnienie terminologiczne załatwia całą sprawę i w związku z nim o tym, jak to było z Lesiakiem i jego szafą, już pisać nie trzeba. Jak w starym kawale: „Aleś ty, Icek, dostał po gębie w tym lesie pod miastem! Phi, a co to niby za las, cztery drzewa na krzyż!”.

W podobny sposób załatwia Wałęsa sprawę „pożyczenia” z archiwów UOP na wieczne nieoddanie jego teczki przez Wachowskiego (za to jako arcyważny przytacza wywiad z byłym oficerem SB Andrzejem Żaczkiem, w którym ten stwierdza, że Wałęsa nie był „Bolkiem”), obiadu drawskiego, próby zainstalowania wyjętych spod polskiej jurysdykcji spó- łek w byłych sowieckich bazach wojskowych (tu z kolei wychodzi na to, że narozrabiał Olszewski), obiecanych Polakom stu milionów na głowę i wielu podobnych spraw. O wielu innych w ogóle nie ma ani słowa, widać autor wspomnień nie uznał ich za ciekawe.

[srodtytul]III RP bez Michnika[/srodtytul]

W książce jest paru bohaterów negatywnych, na czele z wywoływanymi co paręnaście stron Kaczyńskimi. Natomiast – i to wydaje mi się ważniejsze – nie ma w ogóle bohaterów pozytywnych. Poza samym Wałęsą jasną postacią okazuje się tylko… Borys Jelcyn. Ale to też prezydent, więc człowiek, można rzec, z tej samej sfery. Paru innych prezydentów oraz monarchów pojawia się w pełnych sympatii wzmiankach i na pamiątkowych fotografiach. Natomiast ludzie niepiastujący takich zaszczytów, jeżeli coś tam przy Wałęsie robili i odegrali jakąś rolę, to tylko psując mu jego wielkie dzieła czy to przez złośliwość, czy przez brak talentów na miarę szefa. O istnieniu w III RP Balcerowicza dowiadujemy się tylko dzięki przechwałce, że Wałęsa miał świętą rację, domagając się, aby miał on „bliźniaka”, który by osłodził Polakom socjalne bóle transformacji. Nie wiadomo, czemu nie sprawdził się zdaniem Wałęsy w tej roli Kuroń ze swoimi zupkami – ale on i Geremek pojawiają się tylko w stwierdzeniu, że przodowali w rzucaniu na prezydenta niesprawiedliwych oskarżeń.

Tego, że w III RP istniał niejaki Michnik, można się domyśleć jedynie ze wzmianki o artykule „Wasz prezydent, nasz premier”. Mazowieckiego nazywa wprawdzie Wałęsa „najlepszym premierem po 1989 roku”, ale tylko po to, by ze smutkiem skonstatować, że ostatecznie nie dorósł on do wyzwań historii, bo nie zrozumiał wizji prezydenta i odrzucił jego propozycje, niwecząc tym samym cały swój dorobek.

Wałęsa nikomu nic nie ma do zawdzięczenia, nikt mu nie pomagał, nic mu niczego mądrego w życiu nie podpowiedział. Inni albo byli na tyle rozsądni, żeby go słuchać, albo po prostu psuli mu robotę, nie dorastali, nie rozumieli. Wałęsa wszystko wymyślił sam. Nawet Okrągły Stół – choć przecież teza, iż demokratyzacja Peerelu dokonać się może tylko poprzez powstanie w PZPR dopuszczającej złagodzenie kursu frakcji i negocjacje pomiędzy nią a opozycją, sformułowana przez Kuronia już u początku istnienia „Opozycji Demokratycznej”, była bodaj najgoręcej dyskutowaną w podziemiu.

[srodtytul]Zabrać ojca sprzed oczu[/srodtytul]

Zaimek dzierżawczy „moja” w tytule „Moja III RP” należy więc rozumieć zupełnie dosłownie i prostolinijnie. Natomiast w podtytule, wbrew pozorom, nie chodzi wcale o IV RP ani o Kaczyńskich. Nie należy go rozumieć, choć w pierwszej chwili to się narzuca, jako „straciłem cierpliwość, widząc, co robi PiS, i oto staję do walki z nim”. Choć obecny prezydent i były premier są tu tarzani wielokrotnie, nie jest to książka o złych Kaczyńskich. To jest książka o genialnym Wałęsie. Człowieku, który sam jeden obalił komunizm i dał swemu narodowi wolność „jak stukilową sztabę złota”, ale naród niestety nie docenił tego daru i go „oddał małym, mściwym ludziom, którzy przetapiają złoto na brzytwy”.Wałęsa stracił cierpliwość, bo zbyt długo już jest przez swych rodaków niedoceniany, zbyt mało dostrzega się i honoruje jego zasługi, zbyt długo nie oddaje mu się hołdów, które za takie rzeczy, jakich dokonał, należą mu się jak przysłowiowemu psu buda.

Niestety, książka nie trafiła w swój czas. Gdyby ukazała się w czasach, kiedy „niebydło” – czy też „inteligenci na pewnym poziomie” – paradowało w koszulkach „bendem prezydentem”, cytowano by wielokrotnie każde jej zdanie, rozpracowywano miesiącami w felietonach, komentarzach i wicach, po stokroć wykpiwając pychę i zadęcie, w nieskończoność nabijając się z każdego zdania. Ale teraz – cisza. Głuche, pełne najgłębszego zażenowania milczenie.

Przypadek sprawił, że akurat w trakcie lektury „Mojej III RP” spotkałem się z pewnym zasłużonym działaczem „Solidarności”, jeszcze z czasów podziemnych. Kiedy zacytowałem mu parę co lepszych kawałków, westchnął ciężko i rzekł: „ojca się kocha, nawet jeśli zwariował”. I to jest prawda. Ale właśnie miłość każe ojca, jeśli zdarzy mu się zwariować, zabrać światu sprzed oczu.

[i]Lech Wałęsa, Moja III RP – straciłem cierpliwość, Świat Książki 2007[/i]

Donald Tusk, jeszcze nie będąc premierem, ale już mając pewność objęcia tej funkcji, zapowiedział, że ukarze surowo wszelkie działania obliczone na ujmowanie czci Lechowi Wałęsie. Historyczny przywódca „Solidarności” nie może być krytykowany, a jego autorytet pomniejszany w jakikolwiek sposób, jest on bowiem bardzo potrzebnym Polsce symbolem.

Jeżeli premier nie zmienił w tej sprawie zdania, a nic na to nie wskazuje – to chciałbym dokonać małego donosiku i wskazać mu konkretnych winowajców, którzy doprowadzili, najprawdopodobniej z bardzo niskich, materialnych pobudek, do poważnego ośmieszenia Wałęsy. Mam na myśli wydawnictwo Świat Książki, które wydało byłemu prezydentowi książkę „Moja III RP”, z podtytułem: „Straciłem cierpliwość”.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę