Drażni mnie i śmieszy tytułomania, może dlatego, że nie pochodzę z Krakowa. Dlatego profesorami, odkąd w niesłychanym trudzie i znoju zdobyłem świadectwo dojrzałości, są dla mnie ci tylko, którzy ten tytuł otrzymali od prezydenta Rzeczypospolitej (w czasach PRL od przewodniczącego Rady Państwa). Wcześniej, jak wszyscy licealiści do każdego belfra mówiłem: „pani psorko”, „panie psorze”. Inaczej nie uchodziło. Na studiach było już normalnie, czyli profesor był profesorem, doktor doktorem, a magister magistrem. Problem był jedynie z „marcowymi” docentami, do których co odważniejsi zwracali się „proszę pana”, co było niedalekie od obrazy.
Obecnie jednak profesorowie rozmnożyli się w sposób niewiarygodny. Wystarczy, że facet załatwi sobie chałturę w, dajmy na to, Wyższej Szkole Obijania Kijem Gruszy w Mońkach, gdzie naucza słuchaczy „markietingu”, i już żąda, by zwać go profesorem. Co gorsze, pogłupieli nawet ludzie, zdawałoby się, rozumni i też zapadli na profesoromanię.
Zdarzyło mi się przeprowadzić wywiad z redaktorem naczelnym dużego wydawnictwa, skądinąd doktorem, bodaj politologii. W opublikowanym tekście przed jego nazwiskiem postawiłem literki „dr”. Obraził się. Miał przecież parę godzin prac zleconych na Uniwersytecie Warszawskim, więc czuł się profesorem i już.
Jedynym znanym mi człowiekiem, którego tytułują profesorem wszyscy, a on od kilkudziesięciu lat cierpliwie tłumaczy, że nie posiada uprawnień do tego tytułu, jest dyrektor Muzeum Literatury Janusz Odrowąż-Pieniążek. Ale to oryginał, mający do tego jakże rzadkie dziś poczucie humoru na własny temat.
Ponieważ znacznie częściej trafiają się osobnicy poczucia humoru pozbawieni, dziennikarze na wszelki wypadek traktują jak profesora każdego, kto na profesora wygląda. Tak stało się z Władysławem Bartoszewskim, któremu od czasu, gdy premier Donald Tusk chciał go całować po rękach, powinien przysługiwać nawet tytuł arcyprofesora. Nie wiem tylko, czy zaakceptowałby to rząd Bawarii, bo to on nazwał Bartoszewskiego profesorem ze ćwierć wieku temu.