Do widzenia, profesorze

Polskę ogarnęła zadziwiająca tytułomania: profesorowie rozmnożyli się niewiarygodnie. Premierów też mamy osiemnastu – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 07.02.2008 02:22

Drażni mnie i śmieszy tytułomania, może dlatego, że nie pochodzę z Krakowa. Dlatego profesorami, odkąd w niesłychanym trudzie i znoju zdobyłem świadectwo dojrzałości, są dla mnie ci tylko, którzy ten tytuł otrzymali od prezydenta Rzeczypospolitej (w czasach PRL od przewodniczącego Rady Państwa). Wcześniej, jak wszyscy licealiści do każdego belfra mówiłem: „pani psorko”, „panie psorze”. Inaczej nie uchodziło. Na studiach było już normalnie, czyli profesor był profesorem, doktor doktorem, a magister magistrem. Problem był jedynie z „marcowymi” docentami, do których co odważniejsi zwracali się „proszę pana”, co było niedalekie od obrazy.

Obecnie jednak profesorowie rozmnożyli się w sposób niewiarygodny. Wystarczy, że facet załatwi sobie chałturę w, dajmy na to, Wyższej Szkole Obijania Kijem Gruszy w Mońkach, gdzie naucza słuchaczy „markietingu”, i już żąda, by zwać go profesorem. Co gorsze, pogłupieli nawet ludzie, zdawałoby się, rozumni i też zapadli na profesoromanię.

Zdarzyło mi się przeprowadzić wywiad z redaktorem naczelnym dużego wydawnictwa, skądinąd doktorem, bodaj politologii. W opublikowanym tekście przed jego nazwiskiem postawiłem literki „dr”. Obraził się. Miał przecież parę godzin prac zleconych na Uniwersytecie Warszawskim, więc czuł się profesorem i już.

Jedynym znanym mi człowiekiem, którego tytułują profesorem wszyscy, a on od kilkudziesięciu lat cierpliwie tłumaczy, że nie posiada uprawnień do tego tytułu, jest dyrektor Muzeum Literatury Janusz Odrowąż-Pieniążek. Ale to oryginał, mający do tego jakże rzadkie dziś poczucie humoru na własny temat.

Ponieważ znacznie częściej trafiają się osobnicy poczucia humoru pozbawieni, dziennikarze na wszelki wypadek traktują jak profesora każdego, kto na profesora wygląda. Tak stało się z Władysławem Bartoszewskim, któremu od czasu, gdy premier Donald Tusk chciał go całować po rękach, powinien przysługiwać nawet tytuł arcyprofesora. Nie wiem tylko, czy zaakceptowałby to rząd Bawarii, bo to on nazwał Bartoszewskiego profesorem ze ćwierć wieku temu.

Mamy profesora z niemieckiego nadania, mamy i z amerykańskiego. Dyżurnym profesorem stał się ostatnio Jan T. Gross, doktor socjologii. Ale profesorem jest na Princeton University – odpowiadają miłośnicy tytułomanii, których pełno szczególnie w telewizjach wszelkiej maści. No i bardzo dobrze, niech profesoruje sobie za wielką wodą. A my, co najwyżej, tego doktora, którego strach się bać, pożegnać możemy słowami starego przeboju „Filipinek”: „Do widzenia, profesorze”.

Kretyńska tytułomania ogarnęła też sfery polityczne. Nie dość, że premierów rządzących w wolnej Polsce mamy 13, to żyje jeszcze pięciu premierów peerelowskich: Edward Babiuch, Wojciech Jaruzelski, Zbigniew Messner, Mieczysław Rakowski i Czesław Kiszczak. Tak, tak – ten ostatni też prezesował Radzie Ministrów, choć raczej wirtualnej. Wicepremierów nie będę nawet wyliczał, bo w Warszawie jak się potrąci kogoś na ulicy, to na pewno wicepremiera właśnie, a w najgorszym wypadku ministra.

Ekswiceministrowie nie przyznają się do pełnienia w niegdysiejszych gabinetach tych funkcji, bo to wiocha. Ale wszystko się zmienia, gdy naprzeciw teleredaktora zasiądzie taki polityczny nieudacznik i oto rozkwita w pełnej krasie, znikają mu postkomunistyczne zmarszczki, przestaje się jąkać, niskie czółko nabiera wysokości, a pszenno-buraczany kulfon będący organem powonienia osiąga greckie wymiary. Wystarczy, że nazwany zostanie ministrem czy premierem, i już odwzajemnia się „panem redaktorem”, a nawet „szanownym panem redaktorem”.

I tak sobie spijają z dzióbków, a naród patrzy na tę całą galanterię za dychę, tę udawaną ceremonialność, z której nic nie wynika, i obrzuca szklany ekran słowami z jakąkolwiek elegancją niemającymi nic wspólnego. Wręcz przeciwnie.

Drażni mnie i śmieszy tytułomania, może dlatego, że nie pochodzę z Krakowa. Dlatego profesorami, odkąd w niesłychanym trudzie i znoju zdobyłem świadectwo dojrzałości, są dla mnie ci tylko, którzy ten tytuł otrzymali od prezydenta Rzeczypospolitej (w czasach PRL od przewodniczącego Rady Państwa). Wcześniej, jak wszyscy licealiści do każdego belfra mówiłem: „pani psorko”, „panie psorze”. Inaczej nie uchodziło. Na studiach było już normalnie, czyli profesor był profesorem, doktor doktorem, a magister magistrem. Problem był jedynie z „marcowymi” docentami, do których co odważniejsi zwracali się „proszę pana”, co było niedalekie od obrazy.

Pozostało 82% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę