Człowiek, którego przeszłości badać nie wolno

Kto z historyków, widząc, jakie kubły pomyj czekają na Gontarczyka i Cenckiewicza, zechce podjąć trudny temat, skoro w ten sposób może się narazić na podobne ataki? – pyta publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 21.05.2008 19:54 Publikacja: 21.05.2008 02:00

Człowiek, którego przeszłości badać nie wolno

Foto: Rzeczpospolita

Książka na temat Lecha Wałęsy autorstwa historyków IPN Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza ma się ukazać za kilka tygodni, ale już pojawiają się pytania, czy w ogóle należy wracać do sprawy „Bolka”. Sam były prezydent na razie ogranicza się do oskarżania autorów książki o chęć zohydzenia polskiego zwycięstwa i zapowiada, że historycy zbłaźnią się, „szukając tylko sensacji”.

Natomiast rekordy agresji pobił już – w poniedziałek w TVN 24 – Władysław Frasyniuk, zachęcając Lecha Wałęsę do bicia autorów książki po twarzy i wyzywając ich od „hołoty”. Część mediów, nie znając jeszcze książki, przyjmuje za oczywiste, że badacze akt IPN mieli podłe intencje i chcieli skrzywdzić Wałęsę. A w telewizji Superstacja informacjom na temat sporu o przeszłość byłego prezydenta towarzyszył tytuł „IPN szkaluje Wałęsę”. „Gazeta Wyborcza” z kolei już zażądała, żeby prezes IPN Janusz Kurtyka odpowiedział przed sądem. Ponieważ nie ma dowodów, że autorzy książki o Wałęsie cokolwiek zmyślili, sięgnięto po epitety i z „Gazety” dowiedzieliśmy się, że „podwładni (Kurtyki) chcą Polakom robić wodę z mózgu na temat ojczystych dziejów” i że opracowanie jest „paszkwilem”.

Niech Wałęsa dyskutuje z tezami historyków, niech przedstawia swoją wersję wydarzeń. Ale nie można się zgodzić na nieformalną cenzurę w badaniach historycznych

Jak te histeryczne ataki mają się do zasad swobodnej debaty publicznej? Przyjrzyjmy się obyczajom krajów Unii Europejskiej. W żadnym z nich byłoby nie do pomyślenia, żeby zapowiedź opublikowania pracy naukowej wywołała gniewną reakcję szefa rządu. A tak właśnie było w Polsce prawie pół roku temu, gdy Donald Tusk zapowiedział, że nie pozwoli na kwestionowanie autorytetu Lecha Wałęsy. Dziś, gdy moment publikacji książki Gontarczyka i Cenckiewicza się zbliżył, część mediów i wielu polityków bez protestu przyjmuje obraźliwe insynuacje wobec IPN i ataki na jej historyków.

Owszem, czasem badania naukowe bywają w krajach Europy obiektem krytyki. Ale w Polsce mamy do czynienia z czymś zupełnie innym – z lansowaniem tezy, że są ludzie, których przeszłości badać nie wolno. A tych, którzy tę zasadę złamią, można bezkarnie obrażać i wyzywać. Nie wątpię, że to dopiero początek. Że zaraz się posypią listy protestacyjne. Że wiele „autorytetów” podąży śladem Frasyniuka i będzie odsądzać od czci i wiary IPN oraz jego dwóch badaczy.

Taka presja jest zabójcza dla zasady swobody badań naukowych. Kto z historyków, widząc, jakie kubły pomyj czekają na Gontarczyka i Cenckiewicza, zechce podjąć trudny temat, wiedząc, że w ten sposób narazi się na podobne impertynencje?

Tym bardziej ważne jest, w jaki sposób ten spór opisywać będą media. Jeśli ulegną stereotypom o zaszczutym Wałęsie i wszechwładnych inkwizytorach z IPN, to w Polsce mocno zawęży się pole wolności słowa. Co ciekawe, ci sami ludzie i te same tytuły, które co rusz powołują się na standardy europejskie, akurat w sprawie Wałęsy sami swobodę badań i wolności wypowiedzi atakują.

Nie znam książki badaczy IPN, więc nie mogę ocenić, czy jest zgodna ze standardami obowiązującymi przy pisaniu prac historycznych. Nie ulega jednak wątpliwości, że informacje o współpracy Wałęsy z SB po załamaniu strajku grudniowego w 1970 roku wiele razy potwierdzali – mniej lub bardziej oficjalnie – nawet zwolennicy byłego prezydenta. Pamiętam program „Warto rozmawiać” w 2005 roku, w którym wieloletni działacz demokratycznej opozycji i „Solidarności” Jan Lityński przyznawał, że Lech Wałęsa miał na początku lat 70. niedobry epizod.

Obrońcy byłego prezydenta potrafią więc przyznawać, że istnieje problem jego kontaktów z SB, równocześnie zarzucając swoim oponentom chęć pisania historii na nowo. Zresztą zwolennicy niepokalanej czci Wałęsy rzadko bywają logiczni. Najpierw głoszą, że kontakty eksprezydenta z bezpieką to żadna sensacja, bo „Lechu” wspominał o nich już w swojej książce „Droga nadziei”. Ale szybko przechodzą do tezy, że jakiekolwiek badania tej kwestii – wykraczające poza mętne wyznania Wałęsy – to „podłość i lustracyjny lincz”.

Bardziej egzaltowani obrońcy byłego prezydenta sugerują chorobę psychiczną badaczy lub grają pozornie trafnym pytaniem – jak agent SB mógł obalić komunizm? Efektownym, ale nieuwzględniającym losów wielu opozycjonistów kluczących między podpisanymi niegdyś papierami a chęcią przechytrzenia bezpieki.

Obrońcy Wałęsy to zazwyczaj wrogowie idei lustracji. Stąd argument, że jakiekolwiek dokumenty dotyczące byłego prezydenta się nie liczą i liczyć się nie mogą, bo przecież akta dawnej SB – w ich opinii – w ogóle nie są wiarygodne. A że w polskich elitach lustracja ma niezwykle wielu wrogów, to i Wałęsa ma wielu obrońców. W tym sensie spór o „Bolka” to spór o stosunek do lustracji.

Ale desperacka obrona Wałęsy to także nagroda dla byłego prezydenta za to, że od ponad dekady chętnie popierał on idee miłe obozowi liberalno-lewicowemu. Gdy tak wypadało, w kampanii 2000 roku wyśmiewał Mariana Krzaklewskiego jako kandydata na prezydenta. Gdy trzeba było, wyklinał braci Kaczyńskich, gdy trzeba, poparł Tuska, a gdy należało, wziął udział w wiecu w obronie demokracji w auli Uniwersytetu Warszawskiego, zasiadając obok Aleksandra Kwaśniewskiego.

Dziś natomiast wie, że należy się krzywić na abp. Sławoja Leszka Głódzia i szydzić z ojca Tadeusza Rydzyka. Co charakterystyczne, gdy zareagował wbrew linii Salonu i oburzył się na esesmańską przeszłość Güntera Grassa, Adam Michnik przywołał go szybko do porządku, przypominając, że i Wałęsa w młodości popełnił czyny, „które sam potem uznał za błędne i pożałowania godne”. I parę dni później były prezydent rozgrzeszył Grassa.

Lech Wałęsa nie jest oczywiście jedyną postacią chronioną przez obóz przeciwników lustracji. Choć zazwyczaj zwolennicy postępu zachęcają do odbrązawiania pomnikowych postaci, w wypadku swoich autorytetów konsekwentnie odrzucają niemiłą prawdę. Pod podobną ochroną byli Andrzej Szczypiorski czy Jerzy Kłoczowski. Nie wypada pytać także o wczesne lata Zygmunta Baumana, Włodzimierza Brusa czy Bronisława Baczki. A podłością byłoby dociekanie, co porabiał Tadeusz Boy-Żeleński w okupowanym przez Sowietów Lwowie i czy Leszek Kołakowski był w latach 50. równie tolerancyjny jak pod koniec lat 60.

Ciekawe, że podobnych świętych krów – bronionych za wszelką cenę i często wbrew faktom – nie ma w innych krajach, ani zachodnich, ani postkomunistycznych. To polska specyfika. Czesi potrafią kpić z Vaclava Havla, pisać o tym, kto infiltrował środowisko Karty 77, i badać okoliczności oddania władzy przez komunistów. Gdy we Francji wyszło na jaw, że prezydent Francois Mitterrand był w pierwszych latach członkiem petainowskiej młodzieżówki, nikt nie oskarżał autorów tych rewelacji o spisek przeciw Republice Francuskiej.

Oczywiście najdrastyczniejszą tego typu sprawą był przypadek prezydenta Austrii Kurta Waldheima, który zataił szczegóły swojej służby wojskowej w hitlerowskiej armii, co wzbudziło podejrzenia, że mógł współuczestniczyć w deportacjach Żydów na Bałkanach. Waldheima rzeczywiście długo usiłowano bronić przez zarzutami, ale w końcu obrońcy ustąpili.

Niemcy mieli przypadek Helmuta Kohla. Niekwestionowany architekt zjednoczenia Niemiec został w kwietniu 2007 roku zgłoszony do Pokojowej Nagrody Nobla przez szefa Komisji Europejskiej José Manuela Barroso. Pomysł przyjęli ciepło wszyscy – oprócz Niemców, którzy szanując osiągnięcia Kohla z lat 1989 – 1990, nie potrafili zapomnieć mu skandalicznej afery z lewymi kontami CDU. W sondażach większość obywateli RFN odrzuciła pomysł, aby uhonorować Noblem byłego kanclerza. Nawet szefowa chadecji Angela Merkel zdystansowała się od pomysłu Barroso.

Ciekawe, że kandydaturę Kohla poparli wtedy, wypowiadając się dla „Bilda” (naszym krajowym zwyczajem – bezkrytycznie), polscy „celebrities”: Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski i Bronisław Geremek. Niemcy z szacunkiem wysłuchali życzliwej opinii trójki polskich autorytetów, ale zdania nie zmienili. Uznali – szanując osiągnięcia kanclerza z 1989 roku – że nie można zapominać o jego nowszych grzechach. I nikt nie oskarżał Angeli Merkel o brak patriotyzmu lub o szarganie autorytetów.

Gdyby w Polsce traktowano demokrację równie serio, to niepokojący styl prezydentury Lecha Wałęsy z lat 1990 – 1995 byłby wypominany mu znacznie częściej niż jego niejasny epizod z początku lat 70. Tymczasem Wałęsa od ponad dziesięciu lat jest w Polsce traktowany w specjalny sposób. Wypowiedziane przez niego bzdury litościwie się przemilcza.

Ta delikatność Polaków nie skłania jednak byłego prezydenta do umiaru. Wałęsa bez skrupułów obraża swoich adwersarzy. Wysyła Krzysztofa Wyszkowskiego do psychiatry, dywaguje, czy braci Kaczyńskich nie spotka zawał serca, i sugeruje, że Andrzej Gwiazda i Anna Walentynowicz byli narzędziami bezpieki. Dla siebie wymaga jednak pełnej atencji.

Niedobrze by było, gdyby oczekiwania eksprezydenta miały wprowadzić nieformalną cenzurę w badaniach historycznych. Niech Wałęsa dyskutuje z tezami historyków, niech przedstawia swoją wersję wydarzeń. Ale przyjęcie jakiegoś nieformalnego tabu dotyczącego najnowszych dziejów Polski byłoby groźnym precedensem. I – w imię troski o wolność słowa – na taką nieformalną cenzurę nie wolno pozwolić.

Niezależnie od tego, czy na głowy ludzi, którzy nie zgodzą się na wprowadzenie takiego tabu, spadną setki epitetów i insynuacji.

Książka na temat Lecha Wałęsy autorstwa historyków IPN Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza ma się ukazać za kilka tygodni, ale już pojawiają się pytania, czy w ogóle należy wracać do sprawy „Bolka”. Sam były prezydent na razie ogranicza się do oskarżania autorów książki o chęć zohydzenia polskiego zwycięstwa i zapowiada, że historycy zbłaźnią się, „szukając tylko sensacji”.

Natomiast rekordy agresji pobił już – w poniedziałek w TVN 24 – Władysław Frasyniuk, zachęcając Lecha Wałęsę do bicia autorów książki po twarzy i wyzywając ich od „hołoty”. Część mediów, nie znając jeszcze książki, przyjmuje za oczywiste, że badacze akt IPN mieli podłe intencje i chcieli skrzywdzić Wałęsę. A w telewizji Superstacja informacjom na temat sporu o przeszłość byłego prezydenta towarzyszył tytuł „IPN szkaluje Wałęsę”. „Gazeta Wyborcza” z kolei już zażądała, żeby prezes IPN Janusz Kurtyka odpowiedział przed sądem. Ponieważ nie ma dowodów, że autorzy książki o Wałęsie cokolwiek zmyślili, sięgnięto po epitety i z „Gazety” dowiedzieliśmy się, że „podwładni (Kurtyki) chcą Polakom robić wodę z mózgu na temat ojczystych dziejów” i że opracowanie jest „paszkwilem”.

Pozostało 87% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Opinie polityczno - społeczne
Edukacja zdrowotna, to nadzieja na lepszą ochronę dzieci i młodzieży. List otwarty
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Prawdziwy test dla Polski zacznie się dopiero po zakończeniu wojny w Ukrainie
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska