Jak grać z Unią?

Za rządów PiS Polska miała opinię hamulcowego Unii Europejskiej. Czy rząd Donalda Tuska wie, jak to wrażenie zmienić? – zastanawia się polityk i publicysta

Publikacja: 26.05.2008 03:30

Rys. Mirosław Owczarek

Rys. Mirosław Owczarek

Foto: Rzeczpospolita

Red

Ostatnie cztery lata to okres, w którym Unia mierzyła się z nowymi problemami: kryzysem traktatowym, bezpieczeństwem energetycznym, rozszerzaniem UE, szukaniem pomysłów na politykę międzynarodową. W każdej z tych kwestii należało zdefiniować polskie stanowisko i znaleźć sposób realizacji naszych interesów.

W tym czasie trzy polskie gabinety – lewicowy SLD, koalicja z PiS na czele oraz obecny rząd

– przyjmowały różne strategie polityczne wobec Unii Europejskiej. Jaką pozycję mamy w niej dziś? Decyduje o tym nie tylko trafność aktualnej polityki czy pozycja międzynarodowa przywódców, ale także poważanie, jakie zdobyła sobie Polska w przeszłości. Pozycję, dzięki której traktowani będziemy jako pożądany i konieczny partner w rozwiązywaniu problemów, buduje się w długim okresie.

Rząd lewicowy prowadził negocjacje akcesyjne, a następnie bronił polskiego stanowiska w dyskusji nad budżetem na lata 2007 – 2013. Nie było to łatwe. Przeżywająca recesję stara Europa niechętna była łożeniu większych środków na modernizację nowych krajów członkowskich. Dyskusja nad nowym traktatem została zakończona jeszcze przed rozszerzeniem UE w 2004 roku po to właśnie, by postawić nowych jej członków przed faktem dokonanym.

Rządy Millera i Belki, mimo poparcia opozycji dla twardszej linii w negocjacjach, musiały się zadowolić miejscem, które w strukturach unijnych wyznaczyli dla Polski główni promotorzy nowego traktatu. Zrobiły to bez żalu, dla lewicy bowiem najistotniejsze było utrzymanie się w głównym nurcie polityki europejskiej. Innym priorytetem było uniknięcie konfliktu z głównym adwokatem członkostwa Polski – Niemcami.

Polityka unijna, którą prowadził rząd SLD, była w istocie bierna. Nie tylko z braku możliwości wpływania na Unię na początku naszego członkostwa; odpowiadało to też nadziejom lewicy na jak najdalej idące wszczepienie Polski w tkankę Unii. Integracja z nurtami popularnymi na Zachodzie miała umocnić w kraju światopogląd socjalno-liberalny. Chodziło też o osłabienie wpływów polityków odwołujących się do wartości narodowych.

Lewica nie próbowała zdefiniować specyficznie polskich interesów w Unii, podążając za głównym nurtem polityki Brukseli. SLD akceptował ograniczenie siły polskiego głosu w sposób przewidziany w traktacie konstytucyjnym. Później zaś, po rozpoczęciu na nowo dyskusji nad traktatem, nie popierał żadnych propozycji wzmocnienia pozycji Warszawy.

Polityka SLD wobec Unii, a także Niemiec wywołała bardzo negatywne reakcje w Prawie i Sprawiedliwości. Środowiska powolne wobec głównych trendów unijnych określano wtedy mianem partii białej flagi i przeciwstawiono im hasło Polski silnej w Europie. Stosunki zagraniczne stały się jedną z głównych płaszczyzn konfrontacji politycznej w kraju. PiS szło do wyborów w 2005 roku z hasłem obrony polskich interesów w Unii.

Początkowo próbowano przedstawiać polskie stanowisko w sposób, który harmonizował je z interesem Wspólnoty. Taką propozycją była koncepcja wzajemnej pomocy w kwestii dostaw surowców energetycznych czy też pierwiastkowy mechanizm głosowania w Unii, który równoważył głosy krajów największych przez dowartościowanie państw mniejszych i średnich. Projekty te zostały jednak przedstawione bez wystarczającego przygotowania i zbadania nastawienia partnerów, niemniej tworzyły nową jakość w polskiej polityce.

Pierwszy raz Warszawa stawała się autorem rozwiązań dla całej Unii Europejskiej. Przyjmowano je różnie. Niemniej było to zerwaniem z tradycją, wedle której szóste co do wielkości państwo UE zadowalało się tylko reagowaniem na propozycje nadchodzące z innych stolic.

Polska wyraźnie artykułowała swoje potrzeby. Robiono to jednak w taki sposób, by wykazać, że myślimy w kategoriach wspólnotowych, a nie partykularnych. Koncepcje te miały pokazać, że Polska traktuje Unię jako podstawowy punkt odniesienia i chce budować pozycję międzynarodową poprzez umacnianie swego miejsca we Wspólnocie. Ściągnęła na siebie liczne gromy za kwestionowanie stanowiska największych państw, ale nie narażała się na krytykę za myślenie w kategoriach egoizmu narodowego.

Tuż przed szczytem w Brukseli prezydent i premier Kaczyńscy podjęli jednak decyzję o zmianie strategii unijnej. Wycofanie się z postulatów wzmocnienia pozycji Polski w systemie głosowania na rzecz wydłużenia okresu obowiązywania systemu nicejskiego oraz przyjęcia mechanizmu odwlekania decyzji miało znacznie głębsze powody niż tylko silny opór Berlina i Paryża. Oznaczało, że premier i prezydent, którzy determinowali polskie stanowisko, wybrali defensywny sposób funkcjonowania w Unii.

SLD nie definiował polskich interesów w Europie. Nasz kraj miał być po integracji głęboko wszczepiony w tkankę Unii

Starania o spełnienie naszych postulatów poprzez przedstawianie propozycji dla całej Unii zostały zastąpione blokowaniem procesów decyzyjnych UE i szukaniem dla siebie wyjątków. Zamiast aktywnego, konstruktywnego podejścia, które łączyłoby nasze dezyderaty z poszukiwaniem rozwiązań i propozycji korzystnych dla całej Wspólnoty, wybraliśmy permanentną defensywę. I w tej defensywie byliśmy postrzegani jako kraj skupiony tylko na własnych interesach.

Co gorsza, licytowaliśmy ostro, grożąc a to zerwaniem szczytu w Brukseli, a to storpedowaniem rozmów w Lizbonie. Gdy zaś okazało się, że naszych propozycji nie udało się zrealizować (m.in. wpisania mechanizmu z Joaniny do prawa pierwotnego Unii), prezydent i były premier zagrozili odmową ratyfikacji traktatu lizbońskiego.

A przecież swą obecnością na szczycie w Lizbonie Lech Kaczyński gwarantował niejako zatwierdzenie traktatu w Polsce.

Groźba zablokowania całej reformy unijnej stworzyła wrażenie, że gotowi jesteśmy rzucić na szalę interesy całej Unii dla partykularnej korzyści. Pokazywała naszym partnerom, że dla załatwienia w gruncie rzeczy drobnej sprawy skłonni jesteśmy hamować proces korzystny dla reszty krajów. Tak wysoką licytację uzasadniałby tylko wielkiej wagi cel, na przykład istotna, cenna dla całej Wspólnoty idea. Mogłaby nią być koncepcja równomiernego rozłożenia odpowiedzialności za Unię Europejską wpisana w system decyzyjny dowartościowujący kraje mniejsze i średnie.

Gra va banque w obronie interesów jednego tylko partnera – przeciwstawiającego się interesom pozostałych – nie mogła nikogo przekonać. Musiała doprowadzić do kompromitacji.

W efekcie ograniczyła możliwości bronienia polskich racji.

Bracia Kaczyńscy nie potraktowali Unii Europejskiej jako przestrzeni wzmacniania państwa polskiego i jego międzynarodowej pozycji. Przeciwnie, założyli, że procesy integracyjne służą przeformułowaniu relacji wewnątrz Wspólnoty prowadzącemu do niemieckiej dominacji. Przydatność Unii mierzona była jedynie jej pomocą w modernizacji naszego kraju.

Umocnienie pozycji Polski gwarantować miała przychylność Stanów Zjednoczonych. Prezydent i były premier zakładali, że możliwe jest zacieśnienie sojuszu z USA w opozycji i na zasadzie przeciwwagi dla UE oraz Niemiec. To poważny błąd. Również w ocenie stanowiska i oczekiwań Waszyngtonu. Przedstawiwszy Berlinowi polskie warunki i dezyderaty, Kaczyńscy zamierzali potraktować ich spełnienie jako sprawdzian niemieckich intencji i zamiarów. Chcieli zawieszenia polskiej aktywności nie tylko w relacjach z Berlinem, ale także w całej Wspólnocie do czasu realizacji ich postulatów.

W okresie tym właściwie wyartykułowano wiele problemów w stosunkach polsko-niemieckich. Jednak zrobiono to w sposób, który okazał się nieskuteczny. Nikt bowiem nie uwzględnił tego, że będąc członkiem Unii, Polska musi w różnych sprawach przekonać do swego stanowiska największego jej członka. Paradoksalnie, formułując ostre poglądy wobec Berlina, byliśmy zmuszeni uznać tuż potem, że bez porozumienia z Niemcami wielu projektów przeprowadzić się nie da.

Tak było na szczycie unijnym w marcu 2007 roku, gdy prezydent Kaczyński bez wahania zgodził się na propozycję Angeli Merkel – 3 x 20. Zakładała ona m.in. zmniejszenie emisji dwutlenku węgla do 2020 r. o 20 proc. oraz zwiększenie do 20 proc. w każdym z krajów członkowskich udziału odnawialnych surowców w produkcji energii. Polski prezydent przekonywał też do tego obecnych na szczycie przywódców Czech i Węgier.

Była to jedna z najważniejszych decyzji w Unii, bardzo poważnie zmniejszająca konkurencyjność polskiej gospodarki. Lech Kaczyński podjął ją, pragnąc w ten sposób zatrzeć wrażenie po – odbieranych jako antyniemieckie – wypowiedziach swoich i brata. Polska przygotowywała się wówczas do szczytu brukselskiego i chciała skłonić Berlin do swoich propozycji zmian w traktacie konstytucyjnym. Propozycji, z których w końcu sama się wycofała.

W ten sposób poświęcenie ważnego interesu Polski w Unii Europejskiej, jakim jest utrzymanie konkurencyjności gospodarki, stało się ceną za emocjonalny sposób prowadzenia polityki wobec Niemiec. Nie zmieniło zarazem antyniemieckiego wizerunku prezydenta.

Podsumowując dziś nasze możliwości w Unii, musimy przyznać, iż wyznacza je przepaść pomiędzy ambitnym hasłem silnej Polski w Europie z 2005 roku a desperacką koniecznością ratowania wiarygodności prezydenta przed szczytem w Bukareszcie poprzez pośpieszne ratyfikowanie traktatu reformującego. I znowu chodziło o przekonanie głównie Angeli Merkel, której stanowisko uznano za zasadnicze dla członkostwa Ukrainy i Gruzji w NATO. Tym razem ceną za zatarcie wrażenia po orędziu prezydenckim było naruszenie autorytetu parlamentu, zmuszonego do pośpiesznych prac.Pokazuje to skutki defensywnej, werbalnie antyniemieckiej, prowadzonej w emocjonalnym stylu polityki. Zamiast wzmocnić wizerunek Polski jako jednego z motorów Unii Europejskiej, nadała jej opinię hamulcowego. Kraju, który dołączył do tych szukających dla siebie wyjątków, gdy w istocie zależy mu na wprowadzeniu wspólnej polityki związanej z bezpieczeństwem energetycznym czy stanowiskiem wobec Rosji.

Do historii przejdzie paradoks, że ci, którzy słusznie krytykowali bierność Polski wobec Brukseli, sami wybrali politykę defensywną, ograniczającą nasze możliwości w Unii.

Ratyfikacja traktatu przez parlament daje Polsce czas na wypracowanie nowej polityki unijnej. Zrywającej zarówno z biernością i godzeniem się na wszystko, jak i z jałową defensywnością. Wkrótce zobaczymy, czy rząd Donalda Tuska będzie miał wolę zastąpienia prowadzonej obecnie „polityki miłości” ambitnym i ofensywnym projektem.

Autor jest publicystą i politykiem, był członkiem m.in. Unii Demokratycznej, Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, Prawa i Sprawiedliwości, obecnie poseł bezpartyjny. W poprzedniej kadencji był szefem Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych

Ostatnie cztery lata to okres, w którym Unia mierzyła się z nowymi problemami: kryzysem traktatowym, bezpieczeństwem energetycznym, rozszerzaniem UE, szukaniem pomysłów na politykę międzynarodową. W każdej z tych kwestii należało zdefiniować polskie stanowisko i znaleźć sposób realizacji naszych interesów.

W tym czasie trzy polskie gabinety – lewicowy SLD, koalicja z PiS na czele oraz obecny rząd

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Opinie polityczno - społeczne
Edukacja zdrowotna, to nadzieja na lepszą ochronę dzieci i młodzieży. List otwarty
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Prawdziwy test dla Polski zacznie się dopiero po zakończeniu wojny w Ukrainie
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska