Przed kilkoma dniami „Dziennik” opisał zeznania jednego z głównych świadków w sprawie mafii paliwowej. Ich lektura wstrząsnęła chyba każdym, który je przejrzał.
Można się było spodziewać, że sprawa mafii paliwowej pogrąży zastępy polskich polityków. Gdy jednak opinia publiczna uświadomiła sobie, że zeznania te złożone zostały dwa i pół roku temu, nasunęło się pytanie: Czemu tak długo nikt nie spróbował ich zweryfikować? Były niewiarygodne? A może prawda nikogo dziś nie interesuje?
Podobne wrażenie można było odnieść, kiedy zagraniczne media oburzały się, że polski premier stwierdził, iż miał ochotę zabić angielskiego sędziego piłkarskiego – gdy podyktował on rzut karny przeciwko Polsce. Na próżno było szukać w rodzimej prasie tytułów „Premier skompromitował Polskę”, „Wstyd na całą Europę” albo „Tusku, musisz przeprosić”.
Nikt niczego takiego nie napisał. Czyżby nagle polscy komentatorzy, tak bezwzględnie punktujący potknięcia poprzednika obecnego szefa rządu, odkryli w sobie nieznane dotąd pokłady poczucia humoru? A może – wyjątkowo – rodzimi opiniotwórcy zrozumieli, że sformułowanie „chciałem go zabić” nie oznacza groźby karalnej, lecz jest potocznym wyrażeniem irytacji czy rozczarowania?
Z obu tych przykładów płynie smutny wniosek: prawda i fakty nie znajdują się w centrum polskiego życia publicznego. Przez ostatnie pół roku – mimo sporych wysiłków minister Julii Pitery i komisji śledczych, ku niezadowoleniu dużej części elity – nie znaleziono dowodów, że poprzedni rząd stanowił zagrożenie dla demokracji.