Rutynowani urzędnicy, którzy pracując w administracji publicznej od lat niejedno już widzieli, w prywatnych rozmowach są zgodni: takiego bałaganu w finansach publicznych jeszcze nie było. Nikt nie wie, ile ma właściwie pieniędzy do dyspozycji ani, co gorsza, ile ich będzie miał za miesiąc, zapowiedzi docierające z mediów mają się nijak do dokumentów w oficjalnym obiegu, politycy zaskakują księgowych, ogłaszając decyzje sprzeczne z prawem i niewykonalne.
Bałagan zapanował po sławnej akcji poszukiwania przez premiera 20 miliardów oszczędności. Jak pamiętamy, poszukiwania zakończyły się głośno otrąbionym sukcesem – ministrowie „znaleźli” u siebie zbędne wydatki, premier ogłosił, że je „tnie”, do telewidzów dotarł jasny przekaz: budżet został dostosowany do zmienionych okoliczności. Problem w tym, że do ministerialnych urzędników – zamiast niezbędnych w takim przypadku dokumentów – dotarła jedynie informacja „na gębę”, że mają tyle a tyle oszczędzić. Widzą oni też swoich najwyższych przełożonych w telewizji – a to zapewniających, że budżet zostanie zrealizowany, a to znowu, że niezbędna będzie jego korekta, z tym że nie wiadomo, kiedy ani o ile. Szczególnie horrendalne są dla nich stwierdzenia, że takie bądź inne zobowiązania zostały czy zostaną spłacone „jeszcze ze środków z poprzedniego budżetu”. Każdy bowiem, kto choć otarł się o te sprawy, wie, że jedną z żelaznych zasad budżetu każdego szczebla jest to, że co nie zostało wykorzystane w okresie rozliczeniowym, to przepada, tego po prostu nie ma.
Przerażony księgowy ogląda więc w telewizji ministra zapewniającego beztrosko, iż kilka zaległych miliardów uregulowano „jeszcze ze środków zaoszczędzonych w roku ubiegłym” i zapewne zastanawia się, czy szef po prostu „polewa”, licząc na niewiedzę widzów i ignorancję podstawiającego mu mikrofon dziennikarza czy sam kompletnie nie zna się na funkcjonowaniu biurokratycznej maszyny państwa i po prostu nie wie, że na spłatę ubiegłorocznych „oszczędności” wydał właśnie miliardy z budżetu bieżącego, bo żadnego innego nie ma.
[i]Cały tekst czytaj w piątkowej „Rzeczpospolitej” [/i]