Wybór między normalnością a kryzysem

Kryzys w Ameryce jest jak trzęsienie ziemi. Każdy jest nim dotknięty. Europejczycy, dzięki socjalnym spadochronom, nieprędko odczują kryzys na własnej skórze. Ale to, co dziś ich ratuje, za chwilę będzie poważnym obciążeniem dla gospodarki – twierdzi publicysta

Aktualizacja: 28.05.2009 00:35 Publikacja: 27.05.2009 21:52

Tomasz Wróblewski

Tomasz Wróblewski

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/05/27/tomasz-wroblewski-wybor-miedzy-normalnoscia-a-kryzysem/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Dobrze być idealistą. Moralizować i nawoływać do przestrzegania twardych zasad. Wiem coś o tym, bo żyję z komentowania. Mój świat liberała jest prosty. Kapitalizm jest dobry, socjalizm jest zły. Zły, bo nic, co psuje wolny rynek, zabija ludzką kreatywność i ogranicza rozwój gospodarczy, nie może być dobre.

Rzecz zaczyna się jednak komplikować, kiedy staję naprzeciw ludzi, którzy właśnie stracili pracę. Amerykanów żyjących w kraju o wciąż wątłych zabezpieczeniach socjalnych czy Polaków – obywateli kraju wydającego mnóstwo na świadczenia socjalne, ale nieporadnie nimi zarządzającego. Z drugiej strony są Francuzi, Holendrzy czy Niemcy mogący liczyć, że socjalny spadochron otworzy im się na czas. Zamortyzuje ich upadek, a hojny rząd pomoże. Mało – da tyle, żeby starczyło na wakacje.

Ostatni raport European Travel Commission o stanie turystyki pokazuje, że w czasie kryzysu Amerykanie masowo rezygnują z wyjazdów zagranicznych (w ostatnim kwartale 2008 r. 6 proc. mniej Amerykanów wyjechało na zagraniczny urlop, a w 2009 r. może to być nawet 25 proc). Europa jest inna. Bezrobotni Francuzi, Niemcy czy Duńczycy – wyjątkiem są Brytyjczycy – nie rezygnują z wyjazdów. W tym roku do zimowych kurortów w Austrii i Szwajcarii przyjechało 3 proc. narciarzy więcej niż w roku ubiegłym.

[srodtytul]Zdusić kryzys deficytem [/srodtytul]

30 lat po wielkiej liberalnej rewolucji Margaret Thatcher i Ronalda Reagana pytamy, czy aby nie popełniliśmy błędu. Może socjalny kapitalizm, wysokie podatki i natrętne regulacje to nie jest aż tak straszna cena za poczucie bezpieczeństwa? Za to, że nie musimy się w nocy zrywać i zastanawiać, czy bank nie zajmie nam jutro mieszkania? W Polsce od lewicy po prawicowego prezydenta Lecha Kaczyńskiego słyszymy: więcej socjalu, więcej pieniędzy publicznych, bądźmy jak Zachód, duśmy kryzys deficytem.

Hiszpanie z rekordowym deficytem i 18-procentowym bezrobociem jakoś żyją. Pracę tracą obcokrajowcy i pracownicy sezonowi, ale etatów z ubezpieczeniem zdrowotnymi i hojnymi świadczeniami rodzinnymi nie ubywa.

Francuzi wiedzą, że w trudnych chwilach rząd coś im znajdzie albo stworzy nowe miejsca pracy w sektorze publicznym. Do Szwedów czy Duńczyków z ich przemyślnymi mechanizmami troski społecznej nie mamy się nawet co porównywać. Polacy, którzy stracili pracę w Europie Zachodniej, wolą zostać tam bezrobotni, niż próbować szczęścia w Polsce.

Na nasze liberalne głowy posypały się gromy. Zarzuty doktrynerstwa, obsesyjnego cytowania klasyków wolnego rynku i studiowania teoretycznych modeli ekonomicznych. Zamiast rozejrzeć się wokół, kurczowo trzymamy się dzieł staruchów: Friedricha Hayeka, Adama Smitha, Miltona Friedmana - ludzi, którzy opisywali świat nieuwzględniający zawiłości globalizmu i złożoności dzisiejszego społeczeństwa.

Czy liberalizm to faktycznie przeżytek? Piękna idea, ale dziś bardzo niepraktyczna?

[srodtytul]Powrót socjalizmu [/srodtytul]

Ostatnich 30 lat upłynęło nam w cieniu makroekonomii Friedmana. Europa próbowała się otrząsnąć z socjalnych zapisów. Naśladowała Amerykę w przeświadczeniu, że najkrótsza droga do dobrobytu prowadzi przez wolną konkurencję i ograniczanie państwowego interwencjonizmu.

Amerykanie szyderczo mówili o Europie: kapitalizm na luzie – slow capitalism. W 2005 r. "Newsweek" na okładce zajawił materiał o Europie: "Slow food, slow life, slow continent". Jeszcze dwa lata temu prezydent Nicolas Sarkozy zdobywał we Francji głosy wyborców, deklarując pogoń za amerykańskim modelem. Dziś to prezydent Stanów Zjednoczonych chce gonić Francuzów. Podczas ostatniej wizyty we Francji Barack Obama przejechał się szybkim pociągiem TGV sfinansowanym z pieniędzy publicznych. – Tak powinniśmy inwestować nasze pieniądze zamiast w marginesy zysku – stwierdził. Tygodnik "Time" pytał na okładce: "Jak to się stało, że zostaliśmy Stanami Zjednoczonymi Francji?".

Premier Gordon Brown ogłosił w marcu koniec gospodarki laissez-faire i początek "mądrego interwencjonizmu".

Nasz premier Donald Tusk dawno już nie użył słowa "liberalizm". Odpowiadając na orędzie prezydenta, obiecywał szybkie wprowadzenie gwarancji kredytowych dla firm, fundusz solidarności z biednymi. Minister pracy Jolanta Fedak obiecuje dopłaty dla pracowników, którzy zechcą się przenieść do innego miasta w poszukiwaniu pracy. To nic innego jak nawrót do socjalnych projektów lewicowej Europy. Przerzucanie ryzyka prywatnych przedsiębiorców na podatników.

Nicolas Sarkozy, jak Donald Tusk, wciąż głosi rynkowe ideały, ale koncentruje się na tworzeniu miejsc pracy z publicznych pieniędzy: budowie państwowych autostrad, samobieżnego metra i szybkich kolei łączących lotniska w całym kraju. 700 tys. młodych Francuzów ma dostać gwarancje pracy. W Paryżu furorę robi termin "dirigisme" (gospodarka kierowana). Po zamorskich wojażach Obamy Amerykanie przyswoili sobie francuski zwrot jako "dirigiste economy."

Brzmi dźwięcznie i może dzięki temu łatwiej przechodzi przez gardło niż "socjalizm". W praktyce znaczy to samo i doskonale się wpisuje w nowy interwencjonizm prezydenta Obamy. Marzenia o nacjonalizacji służby zdrowia, upaństwowieniu edukacji i zmniejszeniu rozpiętości w zarobkach. Obama chce więcej francuskiej służby zdrowia, niemieckich gwarancji pracy, holenderskiej edukacji.

[srodtytul]Jak trzęsienie ziemi[/srodtytul]

Dzisiejsza Ameryka to jednak wciąż te same brutalne prawa rynku. Z wyjątkiem kilku banków i koncernów samochodowych firmy są zdane same na siebie. Szybko rośnie bezrobocie, a bankructwa są bardziej spektakularne i częstsze niż w Europie. Jak wynika z najnowszych badań "Wall Street Journal", podczas gdy 62 proc. Europejczyków nie odczuwa jeszcze kryzysu, to aż 87 proc. Amerykanów uważa się za ofiary załamania gospodarczego.

To jedna strona medalu. Druga to ostatni raport MFW, z którego wynika, że Stany Zjednoczone wprawdzie powoli, ale się podnoszą z recesji i pewnie do końca roku z niej wyjdą. A Europa? Socjalna Europa może w niej tkwić co najmniej do 2011 roku. W tych samych badaniach na pytanie: "Czy twój kraj wyjdzie w tym roku z recesji", odpowiedź pozytywną daje 70 proc. Amerykanów, a tylko 43 proc. Europejczyków.

Kryzys w Ameryce jest jak trzęsienie ziemi. Każdy jest nim dotknięty i każdy musi szybko się zabrać do odgruzowywania, inaczej zginie we własnych ruinach. Zmusza więc zarówno pojedyncze osoby, jak i korporacje do większej kreatywności, wyrzeczeń, podejmowania pracy poniżej swoich kwalifikacji, a – jak trzeba – zmiany kwalifikacji i zaczynania kariery od nowa.

Europejczycy, dzięki socjalnym spadochronom, nieprędko odczują kryzys na własnej skórze. Ale te wielkie projekty publiczne, które dziś ich ratują, za chwilę będą poważnym obciążeniem hamującym rozwój.

[srodtytul]Tajskie wakacje dla bezrobotnych [/srodtytul]

Zasiłki dla bezrobotnych, które w Europie, podobnie jak w Polsce, oscylują między 60 a 100 proc. średniej krajowej, w Ameryce nie przekraczają 50 proc.

W Polsce zasiłek można otrzymywać nawet przez 18 miesięcy. Do tego dodajmy wcześniejsze emerytury i cały system rentowy – daje to największy w Europie procent osób nieczynnych zawodowo. W Belgii bezrobotny otrzymuje świadczenia tak długo, jak długo pozostaje bez pracy. Niemcy przez rok dostają niemal równowartość pensji, zanim oficjalnie zarejestrują się jako bezrobotni. Podobnie Duńczycy, którym rząd gwarantuje zwrot 90 proc. poprzednich zarobków. W Tajlandii widziałem całe ośrodki wczasowe nastawione na skandynawskich i niemieckich bezrobotnych, którzy dzięki hojnym zasiłkom wiodą tam całkiem klawe życie.

W Ameryce świadczenia, z których i tak nikt długo nie wyżyje, wygasają po kilku miesiącach. Różnie w różnych stanach. Prezydent Obama też zapowiada zwiększenie świadczeń dla bezrobotnych, ale – uwaga – zamiast wręczać bezrobotnym więcej gotówki, chce finansować im szkolenia i studia. Kiedy wrócą na rynek pracy, będą mieli dodatkowy fach. Swego czasu prezydent Bill Clinton zgodził się zwiększyć świadczenia dla samotnych matek. Pieniądze szły jednak na opłatę przedszkola, po to by kobiety mogły podjąć pracę, a nie by siedziały z dzieckiem w domu. O połowę zmniejszyło to bezrobocie w tej grupie.

W Polsce szczęśliwie udało się ograniczyć wcześniejsze emerytury, ale wciąż mamy anachroniczny system premiujący nieróbstwo. Same tylko dotacje do górniczych emerytur kosztują nas 4 mld złotych rocznie. To więcej niż wszystkie obiecane gwarancje kredytowe dla firm i pożyczki na spłatę kredytów dla bezrobotnych w ramach pakietu antykryzysowego.

Co z tego, że rząd Francji gwarantuje bezrobotnym świadczenia na poziomie 75 proc. ich utraconej płacy, skoro 35 proc. młodych Francuzów nie może znaleźć żadnego zatrudnienia? To samo dotyczy kobiet, które objęte są najrozmaitszymi programami ochrony pracy, urlopami na żądanie, dniami opieki nad dzieckiem i prawem do pracy kilkanaście godzin w tygodniu. W Skandynawii często są one jednak pomijane przy awansach i kierowane do mało wymagających zadań.

[srodtytul]Ciężka choroba czy stan podgorączkowy [/srodtytul]

Dziś średnia stopa bezrobocia w Europie i Ameryce jest podobna. Nieco powyżej 8 proc. Dla Ameryki to szok, objaw poważnej choroby. Najwyższe bezrobocie od 26 lat. Dla Europy to tylko stan podgorączkowy. Regulacje, wysokie koszty zatrudnienia pracownika i podatki powodują, że nawet w najlepszych czasach bezrobocie pozostaje na tym poziomie.

W Ameryce najmniejszy powiew koniunktury może ożywić rynek pracy. Hiszpania z wysoką stopą bezrobocia, mnóstwem regulacji i wysokimi kosztami pracy nie może liczyć na poprawę wcześniej niż pod koniec 2011 r. A i tu Komisja Europejska zaznacza, że bezrobocie poniżej 12 proc. możliwe będzie dopiero po wprowadzeniu reform. Bank centralny wręczył rządowi list – coś na kształt ultimatum – brzmiący: reformy albo katastrofa.

Rząd w Polsce też otrzymuje apele, tyle że te brzmią, jakby prezydent i opozycja żyli na innym kontynencie. Domagają się większych transferów socjalnych, większych wydatków publicznych. Mamy lepszą sytuację od większości państw Europy Zachodniej, ale nie łudźmy się – bezrobocie mamy już dwucyfrowe, produkcja spada, a transfery socjalne należą do najwyższych w Europie. Przed nami tylko Szwecja, Niemcy i Bułgaria.

[srodtytul]W jednym szeregu z Hiszpanią [/srodtytul]

Swoją stosunkowo dobrą sytuację gospodarczą zawdzięczamy elastyczniejszemu niż na Zachodzie prawu pracy oraz ogromnej rzeszy ludzi zatrudnianych na umowy-zlecenia czy jako firmy, bez żadnych gwarancji i ubezpieczeń. Pracodawcy mogą ich szybko zwalniać, ale także bez większego ryzyka zatrudniać. Witalność naszej gospodarki ma jednak swoje granice. Brnięcie w nowe zobowiązania – jak chce tego prezydent Kaczyński – pogłębianie deficytu w imię pozornego bezpieczeństwa może szybko ustawić nas w jednym szeregu z Hiszpanią. A pamiętajmy, że presja dotyczy nie tylko nowych wydatków publicznych, ale też blokowania reform, które mogą ożywić gospodarkę. Prywatyzacji czy nowych prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych.

W jednym z komentarzy Jacek Żakowski w "Gazecie Wyborczej" twierdził, że publiczna służba zdrowia w Polsce jest bardzo efektywna, bo leczy nas za mniejsze pieniądze niż w Czechach. Nie znam równie bezdusznej służby zdrowia jak polska. Może mniej w życiu widziałem od Żakowskiego – i to mogę przyjąć, ale nie to, że publiczne pieniądze są wydawane efektywnie. Polska służba zdrowia to laboratoryjny przykład państwa socjalnego: wiecznie pogrążona w zapaści, o tyle bezpieczna, że zawsze można dostawić łóżko w korytarzu, podtrzymać funkcje życiowe i powiedzieć: "jakoś trwa". Ze zdrowiem nie ma to wiele wspólnego, tak jak wielogodzinne czekanie na lekarza ze służbą.

Utyskiwanie na socjalizm nie bierze się z fascynacji logiką wywodów Hayeka czy Smitha, ale z obserwacji i analizy państw czy instytucji takich jak polskie szpitale. To nie jest wybór między liberalizmem a bezpieczeństwem. To wybór między normalnością a wiecznym kryzysem.

[i]Autor jest publicystą, był redaktorem naczelnym tygodnika "Newsweek Polska" i wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse. Współpracuje z "Rz"[/i]

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/05/27/tomasz-wroblewski-wybor-miedzy-normalnoscia-a-kryzysem/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Dobrze być idealistą. Moralizować i nawoływać do przestrzegania twardych zasad. Wiem coś o tym, bo żyję z komentowania. Mój świat liberała jest prosty. Kapitalizm jest dobry, socjalizm jest zły. Zły, bo nic, co psuje wolny rynek, zabija ludzką kreatywność i ogranicza rozwój gospodarczy, nie może być dobre.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?