Demokracja to ludowładztwo. Sęk w tym, że nie ma i długo jeszcze nie będzie europejskiego ludu, czyli narodu. Tożsamość europejska jest szeroką tożsamością kulturową, ale mocne tożsamości w Europie pozostają narodowe. Finowie, Hiszpanie, Węgrzy czy Niemcy tak jak przedstawiciele innych narodów Unii mają silne poczucie tożsamości narodowej i nic nie zwiastuje, aby mieli je w najbliższym czasie zatracić. A poczucie tożsamości, które prowadzi do uznania dobra wspólnego, jest dla demokracji sprawą fundamentalną. Dobro to można rozumieć na różne sposoby, rozmaite ugrupowania polityczne proponują odmienne drogi jego realizacji, ale bez poczucia wspólnoty narodowej demokracja istnieć nie może. Dlatego niemożliwa jest ona do zbudowania w społeczeństwach plemiennych, czego doświadcza wiele krajów współczesnej Afryki i niektóre Azji. Pomimo form ustroju demokratycznego ludność nie odczuwa w nich lojalności wobec sztucznego państwa, gdyż poszczególne grupy łączy silna więź plemienna. W takiej sytuacji członkowie plemion głosują na swoich, a ci, po dojściu do władzy, działają na ich rzecz, nie licząc się z interesami innych, a niekiedy świadomie występując przeciw nim.
W narodach europejskich dominuje poczucie przynależności narodowej, a więc ich reprezentanci działają na rzecz interesu swojej wspólnoty. Po to zostali wybrani. Wprawdzie w europejskiej Biblii pauperum przedstawia się nam rzeczywistość doskonałej jedności interesów wszystkich europejskich narodów i można nawet wyobrazić sobie, że kiedyś nastanie taki stan, ale – jeśli nawet okaże się to możliwe – to już w innej Europie.
Nawet jeśli chcemy ją zbudować, nie możemy brać pobożnych życzeń za rzeczywistość, gdyż postawa taka może prowadzić do odmiennych efektów niż oczekiwane. W takiej narodowej Europie wyposażenie sztucznego tworu, jakim jest Parlament Europejski, w realne kompetencje nie budowałoby demokracji, tylko jeszcze bardziej ograniczało tę rzeczywistą, która występuje na poziomie państw narodowych.
Szczególną cechą Parlamentu Europejskiego, tak jak i całej Unii, jest ich nieokreśloność. Charakter Unii, a więc i relacje między jej organami tudzież ich kompetencje, a także pozycja konkretnych państw cały czas ulegają zmianie. Efektem tego jest np. fakt, że Polska (i inne kraje Europy Środkowej) wchodziła do UE na zasadach traktatu z Nicei, a stała się członkiem w momencie próby wprowadzenia traktatu konstytucyjnego, który zmieniał (osłabiał) jej pozycję w Unii. Dziś zapisy tego traktatu próbuje się nam zaaplikować w traktacie lizbońskim.
[srodtytul]Przygrywka do wyborów krajowych [/srodtytul]
Euroentuzjaści zachwycają się tym stanem, podkreślając, że Unia to rozwijający się organizm. Jednak z perspektywy elementarnych zasad demokracji sytuacja ta budzi poważne wątpliwości. Przecież obywatele powinni wiedzieć, do jakich ciał wybierają przedstawicieli, jakie będą ich zadania i możliwości. Powinni znać zakres ich kompetencji. Ów stan nieustannego rozwoju, czyli ciągłych zmian dokonywanych poza wpływem i – generalnie – poza wiedzą obywateli, odbiera im możliwość podejmowania realnych decyzji. Parlament Europejski odbija stan rzeczy, w którym pozory rozmijają się z rzeczywistością. Wprawdzie posłowie danego kraju wybierani są z list działających w nim partii politycznych, a w europarlamencie ich przedstawiciele łączą się zgodnie ze swoimi politycznymi orientacjami w szersze ugrupowania, ale – bez względu na swoją przynależność – zwykle działają w imię i na rzecz krajowych interesów. W innym zresztą wypadku byliby – i słusznie – potępieni w swoich państwach i nie zostali ponownie wybrani.