Od 1997 roku, gdy przyjęto Konstytucję III RP, politolodzy narzekają na przedziwny twór ustrojowy zwany czasem dwugłową egzekutywą. Mamy władzę wykonawczą w postaci i rządu, i prezydenta. Rząd wybierany jest przez Sejm, prezydent zaś w powszechnych wyborach.
[srodtytul]Krzaklewski z tylnego siedzenia[/srodtytul]
Takie rozwiązanie jest źródłem największych kryzysów i najpoważniejszych absurdów, które rządziły polskim życiem publicznym, szczególnie silnie w ciągu ostatnich czterech lat. I to nie tylko dlatego, że obecna sytuacja musi powodować konflikty między prezydentem i premierem, ale także dlatego, że polityka niemal każdej większej partii pada ofiarą prezydenckich ambicji jej lidera. Ambicje te na ogół stają się szkodliwe zarówno dla jego formacji politycznej, jak i dla państwa. Na ołtarzu walki o prezydenturę marnowano koalicje, rządy i kolejne kadencje Sejmu.
Zjawisko to w większej mierze dotyczy oczywiście prawicy, ale wynika to wyłącznie z faktu, iż przez dziesięć lat w Pałacu Prezydenckim zasiadał były lider lewicy Aleksander Kwaśniewski. Prezydencki bakcyl, mniej zjadliwy dla SLD, okazał się zabójczy dla wielu prawicowych formacji: kiedyś AWS, dziś PiS i PO.
Dwanaście lat temu Akcja Wyborcza Solidarność została podporządkowana marzeniom Mariana Krzaklewskiego o fotelu głowy państwa. Krzaklewski, twórca wielkiego sukcesu AWS, marząc o prezydenturze, nie został premierem, lecz z tylnego siedzenia kierował gabinetem Jerzego Buzka. By zachować szanse na elekcję, nie chciał ponosić politycznej i wizerunkowej odpowiedzialności za niepopularne decyzje. W efekcie wielkie reformy inicjowane przez Akcję pozostały niedokończone, ugrupowanie zaś zniknęło z polskiej sceny politycznej niedługo po tym, jak Krzaklewski został zmiażdżony przez Kwaśniewskiego w pierwszej turze wyborów prezydenckich.