Widowisko pod dyktando rozrywkowych mediów

Ani politycy, ani media nie są zainteresowani zmianą konwencji, w jakiej wspólnie organizują nam debatę publiczną – pisze publicysta

Publikacja: 03.09.2009 04:25

Widowisko pod dyktando rozrywkowych mediów

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Red

To prawda, że nie tylko dogoniliśmy, ale nawet zostawiamy z tyłu zachodnią konkurencję w dziedzinie tabloidyzacji debaty publicznej. Ale fakt ten budzi – paradoksalnie – pewną nadzieję. Wszechobecność hucpy i powszechny zanik wstydu zaczynają wreszcie przeszkadzać nawet mało wymagającym odbiorcom mediów.

Zgadzam się z diagnozą Piotra Skwiecińskiego („Rz”, 19.08) dotyczącą tabloidyzacji publicznej debaty, ale nie podzielam jego tęsknoty za polską Miką Brzeziński. Jej spektakularny protest (zniszczenie na wizji materiału o Paris Hilton) mimo wszystko doskonale się mieścił w tabloidowej konwencji. Jeśli już ktoś nad Wisłą podobnego happeningu nie wykonał, to zapewne zrobi to lada dzień. Oczywiście po to, by trafić na czołówki gazet i portali karmiących się skandalami.

Zwłaszcza że absmak z powodu zdominowania mediów przez ludzi pozbawionych właściwości należy już do dobrego tonu nawet w kręgach niemających pojęcia o herbertowskiej kategorii smaku.

[srodtytul]Porzućcie wstyd, rodacy![/srodtytul]

To zmiana, która cieszy. Wszak jeszcze całkiem niedawno mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym. Polecam lekturę serii tekstów, jakie zamieścił springerowski „Dziennik” z okazji 5. rocznicy pojawienia się na polskim rynku „Faktu”. Subtelni intelektualiści, modni językoznawcy, o politykach nie wspominając, licytowali się w zachwytach nad przemianą, jaka się dokonała w publicznej debacie dzięki tabloidom. Bo przecież wniosły „świeży” powiew do naszego zaścianka: szczerość i odwagę w przekraczaniu kolejnych tabu, położyły kres hipokryzji. Rozpływano się nad soczystością języka, jaki przebił się także do mediów tradycyjnych. A co do jadu sączącego się z łamów, całkiem poważnie stawiano tezę, że pojawienie się „Faktu” uchroniło nas przed ulicznymi zamieszkami, takimi choćby jak w Budapeszcie.

Podobne komentarze towarzyszyły pojawieniu się w telewizji formatów typu „Idol”, „Agent” czy „Oko za oko”. Pouczano nas, że musimy wreszcie się otworzyć, bo nie potrafimy publicznie prać swoich brudów. Że nie dogonimy świata, jeśli nie pozbędziemy się fałszywego wstydu, nie porzucimy konwenansów i nie nauczymy asertywności. Pod tym eufemizmem kryła się zachęta do odważniejszej wzajemnej krytyki i publicznego obrażania. Zachęta była potrzebna, bo producenci skarżyli się na opór ludzkiej materii.

Uczestnicy programów długo nie potrafili przełamać kulturowo zakorzenionej niechęci do wywalania bliźnim „prawdy” prosto w oczy. Ale wystarczyło kilka lat intensywnej pracy i kreowania „właściwych” wzorców, by lody puściły. I zgodnie z prawami fizyki zalała nas fala chamstwa.

Potop ma to do siebie, że zalewa wszystko. Dziś debata publiczna nie jest już relacjonowana w tabloidowym stylu. Ona jest przez medialny, totalny tabloid organizowana, a wszyscy aktorzy sceny publicznej znakomicie się w tej sytuacji odnajdują. Mediokracja nie polega na tym, że nadawcy czy publicyści mają w Polsce większą realną władzę niż politycy, ale na tym, że to rozrywkowe media ustalają reguły gry w sferze publicznej.

Politycy łatwo się zgodzili, by „czerwone paski” telewizji informacyjnych ustalały im zarówno agendę działań, jak i hierarchię ważności podejmowanych tematów. Dali sobie narzucić ów barwny język i efekciarski styl. To prawda, że są jeszcze czasami zaskakiwani, gdy żąda się od nich ustosunkowania się do kwestii tatuaży w intymnych miejscach, ale te braki w wyszkoleniu zapewne szybko zostaną wyeliminowane. W końcu partie wciąż doskonalą pod tym kątem swoje kadry.

Podkreślmy, mediokracja to nie władza mediów, ale władza pewnej konwencji. Politycy chętnie zgadzają się grać w widowisku, którego scenariusz piszą rozrywkowe media, bo to niewiele kosztuje (na pewno mniej niż zmaganie się z realnymi problemami). Zwłaszcza że często sami owe scenariusze niezwykle sprawnie i dyskretnie inspirują.

Można nawet zaryzykować tezę, że spin doktorzy Platformy Obywatelskiej doszli w tej inspiracji do swoistej perfekcji. Że to nie gwiazdy rodzimej publicystyki i łowcy newsów, ale pracujący gdzieś w zaciszach gabinetów skromni scenarzyści „amatorzy” decydują, czy będziemy w najbliższych dniach oglądać polityczny western, komedię czy dramat obyczajowy. Albowiem dziś to nie sprawne zarządzanie kapitałem gospodarczym, zasobami ludzkim i potencjałem społecznym, ale ciekawa narracja decyduje o sukcesie partii rządzącej.

[srodtytul]Wspólnota interesu[/srodtytul]

Politycy nie są zatem w najmniejszym stopniu ofiarami, są raczej beneficjentami mediokracji. Dobrze dzięki niej żyją też media elektroniczne.

Zajmowanie się polityką online to z jednej strony zajęcie kaskaderskie, ale z drugiej prosta piłka. I złoty interes. Mamy tu do czynienia z niewątpliwą wspólnotą interesu, sprzężeniem zwrotnym. Im więcej czystej formy i pozorowanej treści, czyli skupiania się na tym, co kto powiedział, a jak ktoś inny na to zareagował, kto kogo dziś obraził, a kto z kim się nie spotkał, tym dalej od ciężkiej, upierdliwej (termin wylansowany przez Jerzego Urbana) roboty.

[wyimek]W pewnym momencie poważne media poszły na wojnę z IV RP. Grano więc ostro i tabloidowo. Na zmianę straszono i ośmieszano, bo to jedyne tony budzące prawdziwe emocje[/wyimek]

Można robić inne niż tabloidowe telewizje (radia, portale) informacyjne, ale to wymaga tytanicznej pracy i sporej kasy. A co najgorsze, wiąże się z gwarantowanym spadkiem oglądalności. Rzeczywistość jest bowiem skomplikowana i nudna, a publika niecierpliwa.

Tabloidowi stali się również poważni niegdyś publicyści, choć z zupełnie innych powodów. Jeśli idzie się na wojnę, to zawsze lepszym orężem są emocje niż rzetelna, chłodna analiza. A poważne dotychczas media poszły w pewnym momencie na wojnę z IV RP.

Grano wiec przez ostatnie cztery lata ostro i tabloidowo na skrajnych emocjach. Na zmianę straszono i ośmieszano, bo to jedyne dwa tony budzące prawdziwe emocje. Oba mocne, efektowne, ale nie najlepiej współbrzmiące. Trudno bowiem straszyć kimś, kto jest zarazem żałosny i śmieszny. Zwłaszcza gdy brakuje twardych dowodów na istnienie realnego zagrożenia. To problem, który sprawia, że spora grupa polskich publicystów stała się zakładnikami tabloidowej konwencji.

Co można robić, gdy sądy wydają kolejne wyroki obnażające słabość oskarżeń pod adresem rządu PiS o niedemokratyczne działania? Zweryfikować stawiane w histerycznym tonie tezy lub nadal grać w te same tony. Wybór został dokonany. I czytamy dziś w „Polityce”, „Newsweeku” czy „Gazecie Wyborczej”, że sądy sądami, ale przecież wszyscy wiemy (i pamiętamy), jak było naprawdę.

[srodtytul]Fetysz wolności[/srodtytul]

Zatem ani politycy, ani media (w swej masie) nie są zainteresowani zmianą konwencji, w jakiej wspólnie organizują nam publiczną debatę. Obrona status quo jednoczy ludzi z różnych stron. Polityków, nadawców i wydawców. Wystarczy przypomnieć jednobrzmiący chór prześmiewców komentujących obywatelski projekt ustawy przeciw przemocy w mediach. Setki tysięcy podpisów i wsparcie ekspertów nikogo nie przekonały.

Podobnie jak profesjonalnie zorganizowane konferencje kolejnych rzeczników praw obywatelskich, na których pokazywano rozwiązania stosowane w innych krajach UE. Nie przekonały, bo też nikt nie miał zamiaru słuchać o jakichkolwiek ograniczeniach. Wolność słowa stała się fetyszem. W jej obronie (przed kim?) organizowano spektakularne akcje. Obrona ludzi ranionych przez media nie była przez całą minioną dekadę tematem traktowanym poważnie ani przez nadawców, ani przez polityków. W tej sferze możemy śmiało przyznać sobie status barbarzyńców w porównaniu z liberalnym Zachodem.

Interesu obywateli nie ma kto w tej sytuacji bronić. Nieustannie kwestionowany jest mandat (o autorytecie trudno mówić) stowarzyszeń dziennikarskich, twórczych, obywatelskich, wypowiadających się krytycznie o stanie mediów i debaty publicznej. Prawdziwą histerią powitano projekt stworzenia przy współpracy państwa instytucji monitorującej media.

Pomysł, który pojawił się w czasie, gdy rządził PiS (choć nie wyszedł od polityków tej partii), uznano za klasyczny przykład zamachu na wolność prasy. Chętnie odwoływano się przy tym do widzów i czytelników jako jedynej instancji mającej prawo oceniać, co jest zgodne ze standardami, a co nie. Problem w tym, że media wiedzą o oceniających coraz więcej, natomiast oceniający o mediach wręcz przeciwnie. Coraz mniej transparentna staje się ich struktura właścicielska, coraz luźniejszy jest związek między tym, co ludzie chcą oglądać i czytać, a tym, co im się serwuje. Zwłaszcza gdy chodzi o publiczność za młodą lub za starą, by się mieścić w interesującym reklamodawców targecie.

[srodtytul]Chronić rezerwaty[/srodtytul]

Przez wiele lat nie sposób było się doszukać jakiejś reakcji widzów i czytelników na to, co się dzieje z naszym rynkiem mediów. Spokojnie znosili upolitycznienie TVP, bezrefleksyjny import głupawych formatów w stacjach komercyjnych, upadek lokalnych radiofonii, zamykanie kolejnych regionalnych tytułów prasowych. Coś się jednak zmienia. Pierwsi odezwali się słuchacze Polskiego Radia. Miłośnicy Dwójki, fani Trójki nie zamierzają przyglądać się bezczynnie upadkowi ich ulubionych rozgłośni. Piszą protesty, zakładają stowarzyszenia, zbierają pieniądze.

Rację ma Piotr Skwieciński – nie ma się co obrażać na rzeczywistość. Tylko czy faktycznie nie da się powstrzymać tabloidyzacji mediów? Cofnąć tego procesu? Na pewno nie. Ale chronić rezerwaty sensu i dobrego smaku – na pewno tak.

Nie jest chyba aż tak źle, by jedynym antidotum na hucpę i chamstwo były blogi czy dziennikarstwo obywatelskie. Owszem, nie brakuje tam zjawisk ciekawych, ale przecież sieć skażona jest dokładnie tym samym wirusem co media tradycyjne. Ma przy tym nieporównywalnie mniejszą siłę oddziaływania. Dlatego wciąż warto się bić o prawdziwe media publiczne, warto bronić opiniotwórczych tytułów prasowych. To samo robi dziś cały zachodni świat. Co prawda tam do odpowiedzialności za kulturotwórczą rolę mediów poczuwają się rządy i parlamenty, przyjmując odpowiednie regulacje prawne. U nas politycy są zajęci schlebianiem tabloidom.

Media infozrywkowe i klasa polityczna tworzą dziś swoiste perpetuum mobile, mechanizm istniejący sam dla siebie. No, może i dla sporej rzeszy widzów, ale na pewno nie dla pożytku publicznego. Ten potrzebuje poważnych, zróżnicowanych ideowo gazet i mediów prawdziwie publicznych. O nie – na szczęście – zaczęli się upominać ostatni płatnicy abonamentu i klienci kurczącej się sieci dystrybucyjnej gazet. Muszą to robić, i to głośno, by za rok mieli jeszcze co czytać i czego słuchać.

[i]Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Wykłada w Studium Dziennikarskim Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz na Uniwersytecie Jagiellońskim[/i]

[ramka][b]Pisał w opiniach[/b]

Piotr Skwieciński

[link=http://www.rp.pl/artykul/350722.html]W awangardzie medialnego postępu[/link]

19.08.2009[/ramka]

Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę