Spór o to, czy morderstwa w Katyniu, Charkowie i Miednoje były ludobójstwem, nie jest tylko sporem o słowa. Nie chodzi w nim nawet o to, czy o pewnych kwestiach należy zawsze mówić, niezależnie od kosztów bieżących.
W istocie jest to spór o rozumienie naszej historii i o to, jak będą ją rozumieć inni. Słowa, jakich używamy w dyskursie politycznym i historycznym, mają bowiem znaczenie, kreują postrzeganie historii przez nas samych i przez innych.
I dlatego nie może być zgody na to, by dla bieżących, krótkoterminowych korzyści politycznych zrezygnować z nazywania rzeczy po imieniu, a obrona wypowiedzi wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego, który uznał, że mordy w Katyniu nie były ludobójstwem, jest sprzeczna z polską racją stanu.
[srodtytul]Ludobójstwo[/srodtytul]
Aby dobrze zrozumieć tę radykalną tezę, trzeba zacząć od definicji ludobójstwa, którą przed laty przygotował polski prawnik Rafał Lemkin, a która weszła na trwałe do prawa międzynarodowego. Otóż według niego ludobójstwo nie oznacza tylko „bezpośredniego zniszczenia całego narodu”, ale również próbę „zniszczenia istotnych podstaw życia grup narodowych”. Środkami służącymi osiągnięciu tego celu mogą być rozbijanie instytucji politycznych i społecznych, mordowanie elit, a także niszczenie języka czy uczuć narodowych.