Gdy opadł katarski pył, stoczniowy krajobraz prezentuje się nieszczególnie. Transakcję sprzedaży majątku zakładów w Gdyni i Szczecinie – z jakiejkolwiek strony patrzeć – trudno określić jako sukces obecnego rządu, choć on sam okrzyknął ją sukcesem długo przed finałem.
Specustawa nie spełniła swego głównego zadania. Nie znalazł się poważny inwestor, który na części rozparcelowanych przedsiębiorstw chciałby budować statki lub cokolwiek związanego z przemysłem okrętowym. Wokół jedynej firmy, która realnie wyrażała taką chęć, narosło mnóstwo niejasności, a i ona ostatecznie wycofała się, nie płacąc. Po drodze było wiele obietnic bez pokrycia, a na dokładkę afera z udziałem firmy senatora Tomasza Misiaka w szkoleniach dla zwalnianych stoczniowców.
[wyimek]Zamiast czekać na kolejnego cudownego inwestora, który sprawi, że stocznie powstaną jak Feniks z popiołów, lepiej, by stoczniowcy się przekwalifikowywali i szukali nowych zajęć poza branżą[/wyimek]
Można w związku z tym przyjąć teorię – sformułowaną niedawno przez tygodnik „Wprost” – że inwestor, za którym jakoby stał kapitał z Kataru, był fikcją, a w całym zamieszaniu ze sprzedażą majątku stoczniowego chodziło o to, by tak naprawdę nie wypuścić go z rąk, tylko przekazać osobom, które od lat bez większych sukcesów uczestniczyły w zarządzaniu stoczniami.
Teza nie musi się wydawać całkiem nieprawdopodobna, biorąc pod uwagę to, co działo się wokół zakładów przez minione lata. Jednak dopóki brak twardych dowodów, trudno traktować ją poważnie. Tym bardziej że miałaby ona sens tylko przy założeniu, iż stocznie przedstawiają wartość aż tak znaczącą, że Skarb Państwa, aby osiągnąć swój cel, nie zawahał się zwodzić Komisji Europejskiej, opinii publicznej i samych stoczniowców.