Nawet botoks nie pomoże Unii

Herman van Rompuy, nowy prezydent UE, to zaprzysięgły federalista, zwolennik skasowania symboli narodowych na rzecz unijnych – pisze publicysta

Aktualizacja: 25.11.2009 07:43 Publikacja: 24.11.2009 23:00

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Gdy przed irlandzkim referendum ważyły się losy traktatu lizbońskiego, jego entuzjaści przekonywali, że jeśli nie wejdzie w życie, nastąpi katastrofa. Traktat miał uratować nadszarpniętą spoistość Unii oraz dać jej charyzmatycznych liderów.

Celowo piszę o entuzjastach traktatu, a nie po prostu o jego zwolennikach, bo to właśnie emocjonalnie nastawieni entuzjaści byli głównie obecni w polskiej debacie publicznej, która rządziła się tą samą zasadą co w krajach „starej” Unii: krytykowanie traktatu było uznawane za herezję. Przeciwnicy tego dokumentu byli utożsamiani z Declanem Ganleyem, z punktu widzenia euroentuzjastów kimś w rodzaju antychrysta.

Gdy traktat przepchnięto wreszcie kolanem, budżetowym szantażem zmuszając Irlandczyków do zagłosowania na „tak”, gdy niemiecki trybunał konstytucyjny wydał orzeczenie, a Lech Kaczyński i Vaclav Klaus dokument podpisali, zapanowała euforia. Obsadzenie dwóch nowych, wysokich stanowisk – przewodniczącego Rady Europejskiej oraz wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych – było pierwszym praktycznym sprawdzianem, jak traktat działa i co może dla nas oznaczać.

[srodtytul]Upadek kandydatury Blaira[/srodtytul]

Z ust zwolenników traktatu słyszeliśmy mantrę, że traktat lizboński zapewni Unii spójność poglądów m.in. w polityce zewnętrznej. Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego samo powołanie nowych instytucji i stanowisk miałoby tworzyć nową jakość i zapewniać jedność. Przecież ani przewodniczący Rady Europejskiej, ani wysoki przedstawiciel nie zostali wyposażeni w silną, autonomiczną władzę pozwalającą im podejmować decyzje w imieniu całej UE. Formalnie są jedynie koordynatorami i organizatorami, a w najlepszym wypadku – poszukiwaczami kompromisu.

Do stworzenia wspólnej polityki nadal potrzebna jest wola wszystkich lub większości państw członkowskich, a tej w niektórych dziedzinach dramatycznie brakuje. Na przeszkodzie stoją realne różnice interesów oraz wizji rozwoju UE. Te różnice mogłyby być skutecznie łagodzone, gdyby na czele Rady i unijnej polityki zewnętrznej znalazły się osoby o odpowiednim statusie, obdarzone autorytetem, dorobkiem i siłą perswazji. Tak to właśnie miało wyglądać według entuzjastów traktatu. Obiecywali oni, że na prezydenta i ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej zostaną powołane charyzmatyczne postaci mające być twarzami UE, żywymi symbolami zjednoczonej Europy. Taka wersja obowiązywała oficjalnie jeszcze pół roku temu.

[wyimek]Lady Ashton, członkini Izby Lordów z mianowania, nigdy nie pełniła funkcji z wyboru, polityka zagraniczna zaś to dla niej dziedzina całkowicie obca[/wyimek]

Jednak od dłuższego czasu nieoficjalnie było wiadomo, że Francja i Niemcy nie zgodzą się, aby te stanowiska objęli politycy, których mogłaby ogarnąć pokusa wyrażania czy nawet forsowania własnego stanowiska i przedstawiania własnej wizji. Nie po to przecież prezydent Francji pokrzykiwał na Irlandczyków, że mają się zgodzić na traktat, bo inaczej zostaną wyrzuceni z Unii (lub przynajmniej srogo ukarani w kolejnym unijnym budżecie), aby następnie musieć się użerać z samodzielnym przewodniczącym Rady i ministrem spraw zagranicznych.

To jeden z głównych powodów, dla których błyskawicznie upadła kandydatura Tony’ego Blaira. Przeciwko niemu zagrało kilka czynników. Po pierwsze jest politykiem z dużego kraju członkowskiego o pokaźnym własnym dorobku i silnej pozycji na rynku byłych liderów, co dawałoby mu niebezpieczną niezależność. Po drugie pochodzi z Wielkiej Brytanii, kraju, który zdecydowanie zbyt często eksponuje swój sceptycyzm wobec euroentuzjastycznych deklaracji brukselskiej elity. Po trzecie jego kraj z własnej woli nie należy do strefy euro, co umieszcza go poza ośrodkiem unijnej integracji.

[srodtytul]Polityczny pigmej[/srodtytul]

Ostatecznie twarzami odnowionej Unii zostali Herman van Rompuy, od stosunkowo niedawna premier Belgii, oraz Catherine Ashton, brytyjska komisarz UE ds. handlu. Oboje są postaciami kompletnie anonimowymi na arenie międzynarodowej, poza kręgiem ekspertów. Van Rompuy to bezbarwny księgowy zabawiający się pisaniem i wygłaszaniem absurdalnych haiku. Najczęściej powtarzająca się o nim opinia to, iż jest kompletnie pozbawiony charyzmy.

Lady Ashton, członkini Izby Lordów z mianowania, nigdy nie pełniła funkcji z wyboru, polityka zagraniczna zaś to dla niej dziedzina całkowicie obca. Można by rzec – im mniej kandydat porywający, bardziej nijaki, bezbarwny i słabszy, tym dla najważniejszych państw Unii lepszy.

Brytyjski „Daily Telegraph” prześwietlił nowego prezydenta UE i przedstawił go jako zaprzysięgłego federalistę, zwolennika skasowania symboli narodowych na rzecz unijnych. Jeden z cytowanych przez gazetę dyplomatów stwierdza, że van Rompuy to przeciwieństwo Blaira, polityczny pigmej.

Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie choćby spotkanie nowego przewodniczącego Rady Europejskiej z Barackiem Obamą? Większość otoczenia amerykańskiego prezydenta wzięłaby zapewne van Rompuya za szatniarza. O Catherine Ashton przed jej wyznaczeniem na ministra spraw zagranicznych nie pisano nic, bo nikt nie wpadł na to, że wybór Rady Europejskiej może się okazać tak absurdalny.

Osobna sprawa to sposób, w jaki oboje otrzymali swoje stanowiska. Między innymi Polska całkiem rozsądnie domagała się z początku, aby wybór został dokonany po oficjalnych przesłuchaniach kandydatów, które pozwoliłyby się zorientować w ich poglądach i propozycjach. Ten postulat był jednak stanowczo odrzucany przez sprawującą prezydencję Szwecję – a także oczywiście Francję i Niemcy – która argumentowała, że mogłoby to postawić w trudnej sytuacji kandydujących polityków, wciąż sprawujących stanowiska w swoich krajach.

To kuriozalna argumentacja. Zakulisowy sposób wyłaniania przewodniczącego Rady, sprowadzający się do zatwierdzenia przez innych francusko-niemieckiego nominata, stoi w całkowitej sprzeczności z retorycznymi zapewnieniami unijnych polityków, iż UE potrzebuje większej przejrzystości i zbliżenia do obywateli.

O dziwo, polski minister spraw zagranicznych po krótkim czasie skapitulował i uznał, że przesłuchania mogą dotyczyć jedynie wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych. Natomiast podczas szczytu nikt już nie kwestionował procedury będącej de facto dyktatem największych krajów, także w stosunku do wysokiego przedstawiciela. Kolejny raz okazało się, że biadolenia europejskich elit o oddaleniu Unii od obywateli i potrzebie przejrzystości to czcza retoryka.

[srodtytul]Pan Nikt i Pani Nikt[/srodtytul]

Kolejna kwestia to zamieszanie kompetencyjne, jakie szykuje się w związku z powstaniem nowych stanowisk. Traktat lizboński bowiem nie określa szczegółowo granic kompetencji poszczególnych organów, co zresztą było widać już na pierwszej konferencji prasowej nowo wybranych urzędników: pytanie o to, kto odbierze telefon od amerykańskiego sekretarza stanu, wywołało konsternację i zmieszanie.

Wysoki przedstawiciel ds. zagranicznych będzie ścierał się w tej sferze nie tylko z prezydentem UE, lecz również z prezydencją sprawowaną przez kolejne państwa członkowskie przez pół roku. Teoretycznie prezydencja powinna się ograniczać do spraw wewnątrzunijnych, ale ten podział jest fikcyjny, w wielu dziedzinach bowiem zagadnienia wewnątrzunijne i zewnętrzne splatają się ze sobą.

Na dodatek wysoki przedstawiciel, działający w imieniu państw członkowskich, automatycznie staje się wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej, co stawia go w sytuacji konfliktu. Komisja bowiem jest zobowiązana działać w imieniu całej Unii, wysoki przedstawiciel zaś reprezentuje stanowisko Rady. Spróbujmy teraz wyobrazić sobie choćby spór o wspólną politykę energetyczną, w którym Rada przyjmie stanowisko podyktowane przez Niemcy i Francję.

Jeśli dodać do tego mgławicowość koncepcji służby zewnętrznej UE (czyli unijnej dyplomacji), włączając w to kwestie finansowania tejże, dostajemy obraz chaosu. Rzekome usprawnienie instytucjonalne może się okazać czymś dokładnie przeciwnym. Miało być cudownie, porywająco i z wizją, blisko obywateli. W ramach tworzenia nowej, wspaniałej Unii dostaliśmy na razie pokątne nominacje europoprawnego federalisty Pana Nikt i Pani Nikt bez doświadczenia w dziedzinie, za którą ma odpowiadać. Jeśli UE ma mieć twarz van Rompuya i Catherine Ashton, to nie pomogą żadne zastrzyki z botoksu.

[i]Autor jest publicystą dziennika „Fakt”[/i]

Gdy przed irlandzkim referendum ważyły się losy traktatu lizbońskiego, jego entuzjaści przekonywali, że jeśli nie wejdzie w życie, nastąpi katastrofa. Traktat miał uratować nadszarpniętą spoistość Unii oraz dać jej charyzmatycznych liderów.

Celowo piszę o entuzjastach traktatu, a nie po prostu o jego zwolennikach, bo to właśnie emocjonalnie nastawieni entuzjaści byli głównie obecni w polskiej debacie publicznej, która rządziła się tą samą zasadą co w krajach „starej” Unii: krytykowanie traktatu było uznawane za herezję. Przeciwnicy tego dokumentu byli utożsamiani z Declanem Ganleyem, z punktu widzenia euroentuzjastów kimś w rodzaju antychrysta.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?