Gdy przed irlandzkim referendum ważyły się losy traktatu lizbońskiego, jego entuzjaści przekonywali, że jeśli nie wejdzie w życie, nastąpi katastrofa. Traktat miał uratować nadszarpniętą spoistość Unii oraz dać jej charyzmatycznych liderów.
Celowo piszę o entuzjastach traktatu, a nie po prostu o jego zwolennikach, bo to właśnie emocjonalnie nastawieni entuzjaści byli głównie obecni w polskiej debacie publicznej, która rządziła się tą samą zasadą co w krajach „starej” Unii: krytykowanie traktatu było uznawane za herezję. Przeciwnicy tego dokumentu byli utożsamiani z Declanem Ganleyem, z punktu widzenia euroentuzjastów kimś w rodzaju antychrysta.
Gdy traktat przepchnięto wreszcie kolanem, budżetowym szantażem zmuszając Irlandczyków do zagłosowania na „tak”, gdy niemiecki trybunał konstytucyjny wydał orzeczenie, a Lech Kaczyński i Vaclav Klaus dokument podpisali, zapanowała euforia. Obsadzenie dwóch nowych, wysokich stanowisk – przewodniczącego Rady Europejskiej oraz wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych – było pierwszym praktycznym sprawdzianem, jak traktat działa i co może dla nas oznaczać.
[srodtytul]Upadek kandydatury Blaira[/srodtytul]
Z ust zwolenników traktatu słyszeliśmy mantrę, że traktat lizboński zapewni Unii spójność poglądów m.in. w polityce zewnętrznej. Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego samo powołanie nowych instytucji i stanowisk miałoby tworzyć nową jakość i zapewniać jedność. Przecież ani przewodniczący Rady Europejskiej, ani wysoki przedstawiciel nie zostali wyposażeni w silną, autonomiczną władzę pozwalającą im podejmować decyzje w imieniu całej UE. Formalnie są jedynie koordynatorami i organizatorami, a w najlepszym wypadku – poszukiwaczami kompromisu.